W związku z ciszą wyborczą, w ramach szacunku dla idiotycznego prawa, normalnych negatywów dziś nie będzie.
Ale, żeby nie było pusto, wrzucam tu tekst, który przed chwilą wylądował w formie wątku na Twitterze:
Manicheizm – bardzo ostatnio modne słowo – naszej krajowej polityki, ułatwia nam przymykanie oczu. Skoro walka jest o wszystko, skoro od wyborów zależy istnienie Polski, przyszłość, a nawet egzystencja naszych dzieci, zużycie szampana na Kremlu, światowy pokój – to wszystkie chwyty są dozwolone. Widzieliśmy to w wielu kampaniach wyborczych.
Moim ulubionym przykładem był chyba „ułaskawiony pedofil Andrzeja Dudy” w 2020 roku.
Pamiętają Państwo jedynkę „Faktu” z opisem czynów pedofilskich i zdjęciem prezydenta?
A o co chodziło w rzeczywistości? Rodzina (czytaj: ofiary) wystąpiły do prezydenta z wnioskiem o ułaskawienie w kwestii jednej z zasądzonych kar. Mianowicie zakazu zbliżania, który to zakaz bardzo utrudniał im (ofiarom) normalne życie. Prezydent się nad sprawą pochylił i ułaskawił.
Oczywiście nikt inny się nad tą sprawą nie pochylił. Przygotowano odpowiednią liczbę banerów: „Duda – obrońca pedofili” i poszło…
Mógłbym wiele takich przykładów przywołać, gdyż ostatnio ciągle coś mi się przypomina. Ale to nie mają być wspomnienia ZBOWiD-owca.
Manicheizm krajowej polityki, ułatwia nam przymykanie oczu. A co, gdy walka nie jest o wszystko, tylko o stanowisko prezydenta miasta?
Taką właśnie sytuację opisują Andrzej Gajcy i Wojciech Mucha, w książce „Kampania – jak wygrać wybory i nie dać się złapać”.
Autorzy – nietypowe w sumie combo, gdyż pierwszy lata całe pracował u Axela Springera, drugi zaś jest jedną z gwiazd na firmamencie Strefy Wolnego Słowa redaktora Sakiewicza – opisali ubiegłoroczne wybory prezydenta miasta Krakowa.
Kraków rządzony przez ponad dwie dekady przez wydawać by się mogło niezatapialnego profesora Majchrowskiego. Jacka, nie mylić z Janem. Też profesorem, też prawnikiem. Tym, który zrezygnował z zasiadania w Sądzie Najwyższym, by walką o praworządność zajmować się publicystycznie.
Profesor Majchrowski prezydentem zostawał jako człowiek postpeerelowskiej lewicy, by później się uniezależnić i zostać udzielnym księciem na starej królewskiej stolicy. Jako książę pozwalał sobie na wiele. Od postawienia na chronionym przez UNESCO rynku głowy artysty Mitoraja, po prowadzenie własnej polityki zagranicznej. Ogłosił na przykład prezydenta Busha (juniora) osobą non grata w Krakowie. Robił generalnie co chciał i wszystko mu przechodziło. O poziomie grubości teflonu, niech świadczy fakt, że w szczycie „Me too” wygrał wybory, mimo iż całe miasto pamiętało proces, jaki miał z właścicielem niegdysiejszego motelu „Krak” o brak zapłaty za wynajmowany miesiącami pokój, w którym profesor – według świadków – egzaminował studentki. Kraków to miasto konserwatywne. Takie lewicowe fanaberie, jak „Me too” się tu najwyraźniej nie przyjmują. Gdyby jednemu profesorowi UJ zrobić w takiej sprawie problem, co by było z innymi profesorami z podobym problemem?
Profesor Majchrowski był teflonowy. Wynikało to pewnie z tego, że był wybitnym politykiem. Wybitnym w rzadko dziś spotykany sposób. Potrafił współpracować. I w mieście i poza nim. Będąc w koalicji z Platformą był na przykład ulubionym prezydentem wielkiego miasta dla ancien regime'u. To w Krakowie swoje idiotyczne Igrzyska Europejskie zorganizował minister Sasin.
Dzięki umiejętnościom pana profesora Kraków się bezdyskusyjnie rozwijał. Dyskusyjne było co z tego rozwoju mieli mieszkańcy. Większość mieszkańców. Bo specyficzna, niezbyt duża grupa zbierała dzięki temu rozwojowi kokosy.
Profesor Majchrowski postawił na turystykę. W najgorszej jej wersji. Niskobudżetowej. Zyskiwały na tym trzy branże: hotelarska, gastronomiczna i seksualna. Rozwój tych trzech branż doprowadził do tego, że normalni mieszkańcy zaczęli uciekać z tzw. Starego Miasta, tej części Krakowa, która znajduje się w obrębie plant. Efekt dziś jest taki, że mieszka tam mniej ludzi, niż mieszkało w 1257 roku, w momencie lokacji miasta.
Centrum bez mieszkańców, bez normalnych sklepów, normalnych usług. Za to z tłumami pijanych turystów, z naganiaczami do klubów go-go, z brudem na ulicach. Nie jestem pewien kto pierwszy, Robert Mazurek, czy Magdalena Kursa z lokalnej „Wyborczej” nazwał Kraków Bangkokiem Europy. Ponoć Mazurek.
Opuszczane przez normalnych krakowian mieszkania, przerabiane natychmiast były na hostele, pokoje do wynajęcia, agencje towarzyskie. W Krakowie, w którym mieszkań nigdy nie było zbyt wiele, zaczęło mieszkań bardzo brakować. Wtedy zarabiać zaczęła kolejna branża. Deweloperzy. Deweloperom zaczął pomagać profesor Majchrowski wraz ze swoimi urzędnikami. Bardzo pomagać. Założyć się mogę, że większość memów o patodeweloperce, jakie Państwo widzieli, ilustrowane jest obrazkami z Krakowa.
Po dwóch dekadach profesorskich rządów Kraków stał się sturystyfikowanym miastem patodeweloperów. Dzięki coraz aktywniejszym ruchom miejskim, coraz więcej mieszkańców zaczęło sobie z tego zdawać sprawę. Stare żydowskie przysłowie mówi, że teflon działa, aż przestanie. Albo nie mówi, bo takiego przysłowia nie ma. To raczej obserwacja. Nie żydowska. Ponadnarodowa. Profesor, widząc że może mieć problem z utrzymaniem władzy, ogłosił zakończenie kariery. Może jakiś wpływ na jego decyzję był znak, jaki stanowił pożar miejskiego archiwum? Spłonęły kilometry akt dokumentujących setki lat Krakowa i dwadzieścia parę lat działalności pana profesora. A może było odwrotnie? Może akta zapaliły się na wieść, że prezydent odchodzi na emeryturę? Trudno powiedzieć. Według śledztwa pożar spowodowała… wadliwa instalacja przeciwpożarowa.
W każdym razie profesor zrezygnował. Z sondaży wynikało, że jego następcą będzie niekoronowany przywódca ruchów miejskich, niejaki Łukasz Gibała.
Na polskiej prawicy modne jest słowo „układ”. Przez to, że jest one modne na polskiej prawicy, jest w pewnych kręgach skompromitowane. Niestety lepszego nie jestem w stanie znaleźć.
Na krakowski turystyczno-dewelopersko-urzędniczy układ padł blady strach. Łukasz Gibała był nemezis tego układu. Popularność zbudował na punktowaniu profesora Majchrowskiego. Tego, że interesy zwykłych mieszkańców ma gdzieś indziej, niż interesy deweloperów, hotelarzy, rajfurów czy karczmarzy. Do tego był bogaty z domu, więc nie miał interesu, by z układem w interesy wchodzić.
Układ zebrał się w sobie i postanowił nie dopuścić do tego, by Gibała objął w mieście władzę. I jak to zrobił, opisują Mucha z Gajcym. Układ wszedł w sojusz z Platformą. Ręka mi drży gdy chcę napisać: Obywatelską. Platforma jest tak obywatelska, jak Unia, najbardziej elitarna polska partia, była demokratyczna.
Platforma wystawiła swojego kandydata. Właściciela sieci hosteli, posła znanego z interpelacji w sprawie przyspieszania wypłacania pomocy branży hotelarskiej w COVID-zie. Znanego ze skuteczności w tej sprawie. Przyspieszył wypłacenie swoim firmom jedenastu milionów.
Aleksander Miszalski – tak się nazywał kandydat – stanął naprzeciw Łukaszowi Gibale. I tu wyszedł problem, gdyż Platforma nie mogła robić tak skutecznej na przykład w Warszawie kampanii pod hasłem: w wyborach samorządowych nie chodzi o zarządzanie twoim miastem, tylko o ratowanie Polski przed Kaczyńskim.
Gibała nie miał z Kaczyńskim nic wspólnego. Był nawet kiedyś szefem miejscowej PO. Jego interesowało zarządzanie miastem. I to powodowało, że głosować na niego chcieli ludzie od prawa do lewa. Zainteresowani tym, żeby im się w ich mieście żyło lepiej.
Zwycięstwo niezależnego kandydata w mieście tak dużym jak Kraków byłoby dla Platformy wizerunkową porażką. A na takie porażki, kiedy się jest rządzącą partią, pozwalać sobie nie wolno.
Aż mnie korci, żeby tu przepisać te wszystkie kampanijne historie, które zebrali autorzy. Przez szacunek dla ich pracy, tego nie zrobię.
Mamy regularną bandyterkę: włamanie. Mamy fizyczną przemoc wobec wyborczych plakatów i rozwieszających je ludzi. Mamy akcję defamacyjną na gigantyczną skalę.
Mamy na kilka sposobów nielegalne finansowanie kampanii. Firmę krzak kupującą za setki tysięcy złotych reklamy w Internecie, mamy poznańskiego dewelopera finansującego plakaty na krakowskich przystankach autobusowych, wydawane przez niewiadomo kogo wyborcze gazetki, mamy zaangażowanie hejterów spod znaku Silnych Razem, mamy patostreamerów typu Szalonego Reportera. A wszystko na oczach służb i instytucji, które ustawowo powinny dbać o uczciwość i przejrzystość wyborów.
Służby patrzące w drugą stronę. Nie mogę sobie darować dwóch przykładów. Monitoring zarejestrował numery rejestracyjne samochodu, którym przyjechali włamujący się do ojca kandydata ichmoście. Policja wzywa na przesłuchanie właściciela auta. Ten zeznaje, że nie pamięta komu pożyczył auto. Sprawa do umorzenia.
I druga historyjka. Policja ma wezwać na przesłuchanie człowieka. Dzwonione jest do niego kilka razy, nieskutecznie. Sprawa do umorzenia. Okazuje się, że ktoś źle zapisał numer. Pominął w nim jedną cyfrę. Dzwoniono na numer ośmiocyfrowy. Sąd odrzucający pozew w trybie wyborczym, bo na plakatach nie ma stwierdzenia, jest wątpliwość – a wątpliwościami sąd się nie przecież nie będzie zajmował. Powiedzieć, że włosy dęba stają na głowie, to nic nie powiedzieć.
Czytając książkę człowiek nie może uwierzyć w wielkość zastosowanych sił i środków, bo przecież to raptem wybory miejskiego włodarza. Cóż, jednak miejscy włodarze mają bardzo dużą władzę. Ich decyzje, ich polityka może się przekładać na bardzo duże pieniądze. I nie chodzi tu o te publiczne, które akurat w przypadku tak dużego, jak Kraków miasta są naprawdę spore. Tu chodzi o pieniądze większe. Takie, które zarabiać mogą na przykład wymieniani wyżej deweloperzy. A może też chodzić o bardzo prozaiczne rzeczy.
Opowiadał mi znajomy, którego brat był starostą podwarszawskiego powiatu, że ów brat znalazł na biurku pewnego urzędnika kilka policyjnych wniosków o pozbawienie prawa jazdy popularnego w pewnych kręgach celebryty. Wnioski leżały, bo urzędnik nie wiedział, co z nimi zrobić. Gdybym napisał, że celebryta ten spowodował śmiertelny wypadek, wszyscy by się domyślili, o kogo chodzi, więc tego nie napiszę.
Wielka akcja zakończyła się sukcesem. Aleksander Miszalski wygrał o włos z Łukaszem Gibałą. To było jakieś pięć tysięcy głosów. Jak mówią: jeden duży krakowski blok. Mówią też, że nie bez wpływu na wynik było to, że w ostatnim dniu kampanii kandydata PO poparła posłanka PiS, której ponoć obiecano w zamian zaprzestanie prób blokowania przez krakowski Komitet Obrony Demokracji comiesięcznych wjazdów na Wawel Jarosława Kaczyńskiego.
Książkę czytałem parę tygodni temu. I przez te tygodnie coraz nachalniej nachodziła mnie konstatacja, że krakowska kampania była poligonem przed kampanią, którą właśnie obserwujemy.
Dlatego może dobrze by było, żeby Państwo tę książkę, przed 1 czerwca przeczytali. A czyta się ją naprawdę dobrze.
Andrzej Gajcy, Wojciech Mucha, „Kampania – jak wygrać wybory i nie dać się złapać”, Wydawnictwo Nowej Konfederacji.