niedziela, 30 listopada 2014

29 listopada 2014


1. Najpierw pojechałem oddać mercedesa. Trochę na około.
Przyzwyczaiłem się do tego, że testowe samochody miewają dziwnie archaiczne nawigacje. Rok temu (i dwa tygodnie) jeździłem audi R8, któremu świat kończył się na Odrze. C220 nie do końca pogodzony był z istnieniem największego sukcesu w historii Polski – Autostradą Wolności. Znaczy – niby dopuszczał jej istnienie, ale nie traktował poważnie z niej zjazdów.
Skoro nic innego nie mogę znaleźć, to znaczy, że C220 to dobry samochód. Bardzo dobry.
Pojechałem przez Aleje, Szucha, Wołoską. Racławicką i Korotyńskiego dojechałem do Grójeckiej. Grójecka to popularne nazwisko w Krakowie, choć chyba nieco inaczej się pisze.
Nie wiem kiedy wybudowano połączenie pomiędzy ulicą Instalatorów a alejami Jerozolimskimi. Połączenie nazywa się ulica Szybka. Dużo szybciej można się nią dostać do Mercedesa na Daimlera.

Czekając na pana, który miał ode mnie samochód odebrać obejrzałem inny obraz artysty Dwurnika. Mniej brzydki, niż ten, który oglądałem odbierając auto.

Rozpocząłem proces umawiania się na test CLA. Pomyliły mi się modele. I to jest zła informacja, bo wypada, żebym zaczął je ogarniać.

2. Do BMW postanowiłem pojechać pociągiem. Tym na lotnisko. Pociąg stał przy peronie, kiedy wsiadałem do windy. Stał, kiedy z niej wysiadłem. A przez całą podróż windą szlag mnie trafiał, że następny pociąg będzie za jakieś pół godziny.
Pociąg stał, więc do niego podbiegłem, co nie było zbyt łatwe, bo obniżony krok spodni – zgodny z dzisiejszą modą – utrudnia chodzenie, nie mówiąc o bieganiu.
Trzymając spodnie udało mi się dobiec. Pociąg ruszył. Jechał z prędkością, która przypomniała kolejkę wąskotorową z Ełku do Zawad-Tworek.
Zbudowanie połączenia z Okęciem to jeszcze jeden największy sukces w historii Polski. Trudno się z tym nie zgodzić, bo często to najszybszy sposób, by się dostać na lotnisko. Ale dlaczego przez część trasy pociąg jedzie z prędkością maszerującego mężczyzny?

W pociągu okazało się, że nie mam na bilet. Brakowało mi 60 groszy, a żadna z maszyn do biletów nie przyjmowała kart. Próbowałem zainstalować sobie aplikację do płacenia telefonem, ale mimo prędkości nie zdążyłem przed stacją Służewiec, na której wysiadałem. Więc pojechałem na koszt trudno powiedzieć kogo. I to jest zła informacja.

3. Szedłem do BMW przez Domaniewską podciągając co chwilę spodnie, które, przez ich modny krój ciągle mi spadały. Żeby je podciągać musiałem rozpinać kurtkę, więc strasznie zmarzłem. W BMW podratowano mnie kawą. Odtajałem.

Mini diesel okazało się Cooperem, niebieskim. Na białych felgach. Ładnym. Pasującym do moich modnych spodni. Poprzednim mini, benzynowym, byłem w górach. Sprawił mi wtedy bardzo dużo radości. Z tym powinno być podobnie, tylko taniej, bo to diesel.
Wróciłem na Wilczą. Poszedłem na pocztę. Po raz pierwszy do nowej jej siedziby, bo z MDM przeniosła się na Poznańską. Odebrałem książkę i pismo z ZDM. Książka to prezent dla redaktora Pertyńskiego, ZDM chce 100 złotych za parkowanie Suburbana po tym, kiedy skończył się abonament.
Ojciec opowiadał, że w stanach, kiedy kończyła się ważność prawa jazdy odpowiedni urząd dzwonił, żeby o tym przypomnieć i zapytać pod jaki adres wysłać dokument. U nas Urząd chce być bliżej obywateli, więc chce ich oglądać.
A to przecież Miasto wydaje i dowody rejestracyjne i zajmuje się meldunkami, więc wie to wszystko, na co dowodów żąda przed wydaniem abonamentu.

Wieczorem pojechaliśmy po wino do Lidla. Spotkałem pana, który przy ul. 17 Stycznia przegląda nasze samochody. No i przypomniało mi się, że zaraz trzeba będzie zrobić przegląd Suburbana. I to jest zła informacja, bo coś nie styka w prawym tylnym pozycyjnym świetle. I muszę to naprawić, bo nie wypada na przegląd jechać z niesprawnym oświetleniem.  

sobota, 29 listopada 2014

28 listopada 2014


1. Odwiozłem Bożenę do pracy. Tam zaczekałem na kolegę Wojciecha, który przywiózł jej BMW.
Przejechaliśmy przez SOHO, Wilczą, i ruszyliśmy na zachód.
Kolega Wojciech kazał mi wyłączyć Tok FM. Powiedział, że nie będzie tego uzasadniał. A jeżeli nie wyłączę, to będzie zmuszony wysiąść.
Kolega Wojciech pracował przed laty w Agorze. O mały włos od tego nie umarł i Bóg mi świadkiem, że nie przesadzam.
Kolega Wojciech uważa, że Agora wciąż poważnie szkodzi. Ja się z nim nie zgadzam, bo uważam, że dziś najbardziej to szkodzi sobie.
A lata ciężkiej politycznej roboty jej redaktora naczelnego doprowadziły do tego, że dziś mało kto jest w stanie przeczytać jego teksty, a on sam bywa gościem telewizyjnych programów rozrywkowych.

Jechaliśmy sobie spokojnie A2. Mercedes palił koło sześciu litrów. Jechał równo i zasadniczo było przyjemnie. Niestety ze strachu przed kolegą Wojtkiem nie słuchałem żadnych informacji, więc nie wiedziałem, co się dzieje. I to jest zła informacja.

Tu się podzielę wiedzą tajemną, czyli w jaki sposób nie zapłacić dr. Kulczykowi 32 złotych, a dojechać do Poznania stosunkowo szybko i w miarę wygodnie.
Otóż jadąc na zachód za Koninem, minąwszy pierwszą stację benzynową, przekroczywszy Wartę w Sługocinie zjeżdżamy na Ciążeń. Czyli na rondzie, po zjeździe z autostrady skręcamy w prawo (1. wyjazd). Jedziemy sobie spokojnie w kierunku Pyzdr, po jakichś dwóch kilometrach przed strasznie brzydkim kościołem z równie brzydką dzwonnicą skręcamy w prawo. Mijamy miejscowość Wacławów i za drogą dojeżdżamy do DK92. Skręcamy w lewo. Jedziemy i jedziemy. Najpierw obwodnicą Słupcy – miejsca, gdzie samochody mają rejestracje PSL, później mijamy Strzałkowo, w końcu dojeżdżamy do Wrześni. Tu nie chce mi się pisać dokładnie, ale bardziej niż obwodnicą opłaca się przejechać przez miasto. Jest o prawie połowę bliżej. W Psarach Małych wracamy na 92, która jest dwupasmówką. Jedziemy nią do skrzyżowania z S5. No i jeżeli chcemy jechać dalej na zachód – skręcamy w lewo (czyli prawo, bo jest wiadukt) i S5 wracamy na A2. Jeżeli jedziemy do Poznania, to dalej prosto.

Za 32 złote, które dr Kulczyk chce od nas za omijane 50 km autostrady, mercedes C 220 BlueTEC przejedzie ponad 100 km.
Co jest złą informacją? To, że się w ogóle nad tym zastanawiam.

2. Na wieś jechałem, by dokonać wizji lokalnej. Dowiedzieliśmy się w Gminie, że budowa kanalizacji miała się zakończyć 1 grudnia.
Ale do tego, żeby Gmina wypłaciła wykonawcy resztę kasy, inwestycja musi być odebrana. Do odbioru potrzebne są oświadczenia ludzi, na posesjach których były wykonywane prace, że wszelkie zniszczenia podczas tych prac dokonane zostały usunięte.
U nas nie zostały.

Ciekawe, co teraz będzie. Ciężko naprawia się trawniki kiedy temperatura spadnie poniżej zera. Panowie kopacze będą chcieli, żebyśmy im podpisali oświadczenie, bo inaczej gmina nie wypłaci im kilkuset tysięcy złotych. My będziemy chcieli, żeby zrobili porządek. Scenariusz na film. Już czuję napięcie.


Wcześniej wpadliśmy na chwilę do Międzyrzecza, gdzie sąsiad Tomek wynajmuje halę, w której razem ze swym teściem i kilkunastoma pracownikami robi różne rzeczy z blachy. Teraz robili jakiś piec do fabryki Toyoty. Duży piec. Kiedy podjechaliśmy, pod halą stała mała ciężarówka. Kierowca zobaczył samochód, nas, wysiadł, –Przepraszam, pan dyrektor? – zapytał.
Gwiazda działa. Nieważne, że to tylko C220. Ważne, że czarny.

Przy pomocy Karola (syna sąsiada Tomka), który z zaangażowaniem świecił nam pod nogi wielką latarką nanieśliśmy drewna do kominka. I ruszyliśmy z powrotem. Po drodze oglądaliśmy sarny, które pasły się na poboczu. No i znalazłem grzyba. Kanię/sowę.
Diodowe reflektory są niezastąpione. To prawdopodobnie był ostatni grzyb w tym roku. I to jest zła informacja.

3. Nie oglądałem wyroku na ministra Nowaka. I to jest zła informacja. Strasznie mnie śmieszą ludzie, którzy się za nim ujmują. Z rok temu poznałem bardzo sympatycznego człowieka z ministerstwa, którym wcześniej Nowak kierował. Człowieka związanego z Nowaka następczynią. Z tego, co mówił zrozumiałem, że zegarek był błogosławieństwem. Wszyscy się na nim skoncentrowali i nie zaczęli grzebać w sprawach, które były naprawdę poważne.


piątek, 28 listopada 2014

27 listopada 2014



1. Ledwo zdążyłem zakończyć procedurę wstawania, kiedy zadzwonił kurier. Zapytał, czy mógłbym mu pomóc wynieść na górę telewizor. 

Wielokrotnie zachwycałem się tym, jak bardzo zmienił się świat od kiedy telewizory przestały mieć kineskopy. 
Kiedyś telewizor, który miał więcej niż dwadzieścia parę cali wymagał dwóch tragarzy. Pięćdziesięciocalowy, jak ten, którzy przyjechał, do tego by się znaleźć na trzecim piętrze potrzebowałby dźwigu. 
Dziś nawet z większymi potrafi sobie poradzić jeden kurier. Pod warunkiem, że nikt pudła nie przymocuje do palety. 

Podłączyłem telewizor. Pokazał kreskówkę, która ma miała mnie zmotywować do zaprogramowania go. Bardzo ładną kreskówkę. Przygotowaną na wypadek, gdyby telewizor kupił sobie jakiś trzylatek. 
Telewizor namówił mnie, bym zaczął używać jego pilota do sterowania dekoderem. Niestety po 40 minutach prób nie udało mi się tego zrobić. I to jest zła informacja. 
Skąd mam wiedzieć czy w rozumieniu LG dostawcą mojego dekodera jest Canal Plus, Cyfra Plus czy Philips. Po czym poznać czy mój pilot to typ 1, typ 2, typ 3, typ 4, typ 5, typ 6, typ 7, typ 8, typ 9, typ 10, typ 11, typ 12, typ 13, typ 14, typ 15 czy typ 16?

2. Pozostawiwszy programowanie telewizora na później udałem sie do sądu.
Przezornie wziąłem marynarkę, więc kontrola pirotechniczna przeszła dużo łatwiej niż poprzednim razem – kiedy byłem w swetrze.
Na sali było dużo więcej kamer i fotografów niż poprzedno. Miało to jeden poważny minus. Dużo trudniej było usłyszeć zeznania. 
Pierwszy był dyrektor Biura Bezpieczeństwa Kancelarii Prezydenta RP. Po czterech fakultetach.
Najważniejsze, co chciał powiedzieć, to chyba, że wszystko uzgadniał ze swoim przełożonym i Policją. Policja podawała mu treść komunikatów. On nie chciał, żeby komukolwiek postawiono zarzuty. I w ogóle to bardzo współczuje oskarżonym. 
Ciekawe było, że Policja wyjaśnienia pana Dyrektora zaczęła spisywać jeszcze zanim wezwał on do opuszczenia sali.

Pózniej było ośmiu ochroniarzy i policjantów, którzy – może poza dwoma – nic nie widzieli. Pierwszy policjant miał za zadanie nawiązać kontakt z administratorem budynku, żeby Policja wyprowadziła demonstrantów na jego prośbę. 
Inny filmował twarze wychodzących z budynku, ale nie dziennikarzy. Bo dostał polecenie, żeby filmować wszystkich tylko nie dziennikarzy. 
Jeszcze inny w ogóle nie był ani w budynku, ani przed budynkiem. 
Dwóch było w środku. 
Jeden filmował wyprowadzanie demonstrantów. W precyzyjny sposób opisał dziennikarzy: zwarta grupa z kamerami i aparatami. Zauważył, że z tej grupy wyprowadzono dwóch. 
Dlaczego nie wszystkich? Nie wiedział. 
Bo zasadniczo dziennikarze opuścili salę dopiero później. 

Nie nazwę tego procesu farsą. Nie nazwę procesem pokazowym. Nie znajdę podobieństw z Białorusią. 
Mam wrażenie, że na Białorusi ichnia Policja nie wyznaczy na świadków do sądu funkcjonariuszy, którzy niczego związanego ze sprawą nie widzieli.
Albo ochroniarzy, którzy też niczego nie widzieli. 

Cała sprawa z ataku państwowych służb na wolność mediów zamienia się w atak głupoty państwowych służb. 

Z tym, że w tzw. normalnym kraju za polityczne firmowanie takiej głupoty ktoś by się musiał podać do dymisji, kogoś by zdymisjonowano, a ktoś inny by został ochroniarzem w Biedronce. 
U nas tak raczej nie będzie. 
Dlaczego? 
Bo tak. 
I to jest zła informacja.

3. Wychodząc z sądu wpadłem na dyrektora Ołdakowskiego. Umówiliśmy się więc za czas jakiś w „Krakenie”. 
Nie udało nam się podpalić Polski, bo się zrobiło gęsto. 
Najpierw przyszedł dyrektor Zydel ze znanym powszechnie restauratorem Lewandowskim, póżniej dołączył do nich kierownik dyrektora Zydla, od święta kierowca pani prezydent HGW, obywatel Jóźwiak. 
[piszę 'obywatel', bo pani prezydent HGW podkreślała w czasie debaty z kandydatem Sasinem, że się codziennie z obywatelami spotyka i mi wyszło, że to ani chybi o obywatela Jóźwiaka chodzi].
Dodatkowo w pewnej odległości od stołu krążył człowiek Śpiewak. Najwyraźniej nie wyszły mu plany, którymi się z nami dzielił podczas wieczoru wyborczego 300polityki.

W tym towarzystwie my. Czyli Bożena i ja. 

Jako, że wciąż byłem nakręcony procesem, a do tego nie mam zamiaru pozyskiwać żadnego lokalu od Miasta, ani grantu, zapytałem obywatela Jóźwiaka o słowa pani prezydent HGW na temat zatrzymanych dziennikarzy.

[Na pytanie: „Jak pani ocenia zatrzymanie dziennikarzy w siedzibie PKW?”
Pani prezydent HGW była łaskawa odpowiedzieć: „Nie można naruszać miru, to zamach na demokrację. Mam nadzieję, że będzie odpoiwedzialność karna.”]

Obywatel Jóźwiak odpowiedział, że „Pani Prezydent została źle zrozumiana”.

I teraz się zastanawiam, czy to słowa pani prezydent należy rozumieć odwrotnie, czy słowa obywatela Jóźwiaka. 
Czyli, czy pani prezydent chiała powiedzieć, że zatrzymanie dziennikarzy to atak na demokrację i że ktoś za to odpowie, czy raczej obywatel Jóźwiak uważa, że to pani prezydent źle zrozumiała pytanie. 

W każdym razie chyba wiem po co zatrudniono dyrektora Zydla. Powinien stworzyć słownik tłumaczący język warszawskich urzędników na polski.

Wieczorem na pięćdziesięcioparocalowym telewizorze LG obejrzeliśmy pierwszy od dobrych trzech tygodni odcinek Homeland. Tylko jeden. I to jest zła informacja.

środa, 26 listopada 2014

26 listopada 2014


1. Obudził mnie kurier. Przywiózł jabłkowy poncz na bazie Jacka Danielsa. Czyli Winter Jacka. Po śniegu nie było już śladu.

Pojechałem oddać BMW. Mój niepokój związany z uciążliwościami w prowadzeniu auta przy większych prędkościach potraktowany został bardzo poważnie. Przy okazji dowiedziałem się, że czwórka Gran Coupe to jednak nie tak do końca trójka, bo dłuższa jest trochę. No i jednak jest trochę ładniejsza. W każdym razie chciałbym pojeździć trochę trójką, a tego się jednak na razie nie uda zrobić i to jest zła informacja.

2. Z BMW udałem się do Biura Informacji Kredytowej, by pobrać tam kwit w języku angielskim, który udowodnić miał wiarygodność mojego ojca w czasie, gdy będzie się on ubiegał o kredyt w hiszpańskim banku.
W BIK ze wszystkich ekranów zieje, żeby pilnować swoich danych, dokumentów i ogólnie uważać. Za kwit płaciłem kartą. Zbliżeniowo? Zbliżeniowo. Drukować potwierdzenie? Nie, nie trzeba. Nad terminalem powinien wisieć duży napis – Obywatelu, płacąc zbliżeniowo, żądaj potwierdzenia!

Kolega Wojciech zawiózł mnie na ulicę Daimlera, do siedziby firmy Daimler Polska, bardziej znanej jako Mercedes-Benz Polska. Choć może coś pomyliłem.
Przyjechałem odebrać mercedesa klasy C. Na specjalne zamówienie Bożeny, która kiedyś podwoziła mnie tam, chyba kiedy oddawałem V. Czyli coś, co się kiedyś nazywało Viano, ale teraz nie. Choć jakieś mercedesy – mam wrażenie, że bardzo podobne do klasy V – dalej się nazywają Viano. Nie ogarniam typów mercedesów. I to jest zła informacja.

Im bardziej poważna firma, tym dłużej czeka się na człowieka, który wydaje samochody. Oczywiście najdłużej czeka się w Audi, bo Audi jest najmłodsza z tej konkurencji, więc wszystko musi robić bardziej.
Czekanie w Mercedesie nie jest takie złe, bo można sobie poprawić nastrój. Połazi człowiek chwilę po holu, zacznie się przyglądać samochodom. I już po chwili, gdzieś z daleka na szpilkach zacznie biec jakaś pani, która, gdy dobiegnie, zapyta – w czym może pomóc (w domyśle – sprzedać Gelendę AMG z niewielkim rabatem).
Poczuć się przez chwilę potencjalnym nabywcą – czasem bezcenne.

Samochód podstawiono. Już miałem wsiadać, kiedy zauważyłem w oponie gwóźdź. Już myślałem, że wrócę do domu EKD. Jednak w 20 minut udało się oponę naprawić. Mercedes.
Przy okazji obejrzałem wiszący w holu obraz artysty Dwurnika. Przedstawiający Smarty w Warszawie. W sumie brzydki. To zła informacja, bo nie musiał wcale taki brzydki być.

3. Odebraliśmy okulary. Ruszając spod optyka z przejęcia o mały włos nie spowodowałem katastrofy w ruchu lądowym. Później mój brat wywarł na mnie moralną presję, żebym go zawiózł do domu. Nie chciało mu się jechać jego skuterem BMW. Bożena była przekonana, że nie wrócę w godzinę. I miała rację. I to jest zła informacja. Choć z drugiej strony C-klasa to naprawdę porządne auto, więc to 50 kilometrów nie było specjalnie dotkliwe.


25 listopada 2014


1. Obudziłem się na tyle wcześnie, że zdążyłem przeczytać „Stan gry” 300polityki.
Przeczytałem, co Jacek Żakowski powiedział „Super Expressowi”: „Jeżeli rzeczywiście zachowywali się tak, jak na dziennikarzy przystało, wykonywali pracę, to ich zatrzymanie rzeczywiście jest oburzające. Pamiętajmy jednak, że akredytację dziennikarską miał też Radek Sikorski, który był w Afganistanie oficjalnie jako dziennikarz, a strzelał”.
Mnie się zawsze wydawało, że jeżeli strzelał, to nie był dziennikarzem. Ale co ma mówić Jacek Żakowski, który w przerwach w byciu intelektualnym autorytetem dorabiał jako ambasador apartamentowca.
Developer nie sprzedaje figurek Jacka Żakowskiego. I to jest zła informacja. Gdyby sprzedawał bardzo chciałbym taką mieć.

2. Miałem się spotkać z dyrektorem Ołdakowskim. Zadzwonił, że się to nie uda. I to jest zła informacja.
Poszedłem do „Krakena”, gdzie byłem umówiony z kolegą Grzegorzem i Marceliną, z którą przed laty (prawie dwoma) pracowaliśmy w „Malemenie”.
Załamywaliśmy ręce nad sytuacją niskonakładowej prasy. Na to przyszedł redaktor Pertyński, który świeżo wrócił z Kalifornii, gdzie jeździł różnymi amerykańskimi samochodami. Redaktor Pertyński jest jurorem World Car of the Year, więc często jeździ samochodami, których nazw nie jestem w
stanie nawet zapamiętać.
Przyszedł do „Krakena”, żeby wymierzyć mi sprawiedliwość za to, że dzień wcześniej zamiast przeczytać, co napisał zacząłem z nim dyskutować.
Od dłuższego czasu z redaktorem Pertyńskim mamy dość rozbieżne oceny stanu rzeczywistości. Choć może nie tyle stanu rzeczywistości, co tego stanu powodów.
Więc kiedy raz się ze mną zgodził, ja z automatu zacząłem z nim dyskutować. I to jest zła informacja.
Później do „Krakena” przyszedł dr Sokała. Właściwie żałuję, że nie zrobiłem sobie z nim zdjęcia bo to przez chwilę był chyba największy podpalacz Polski.
Później przyszła ekipa z „Domu Whisky”. Przyjemnie patrzeć jakie napiwki pracownicy szeroko rozumianej gastronomii dają innym pracownikom szeroko rozumianej gastronomii.

3. Postanowiłem rozpocząć nowy rozdział w życiu. Poszedłem do optyka i okulisty. Miałem iść dwa lata temu, ale jakoś mi nie było po drodze. Pani okulista zakropiła mi oczy atropiną. Ciekawe doświadczenie nie widzieć ostro. Człowiek może się skupić bardziej na sobie. Jeszcze bardziej.

Posła Nowaka oskarża prokurator Nowak. To jest zła informacja. Bo poseł Nowak będzie mógł żądać unieważnienia pod pretekstem uniknięcia podejrzeń o nepotyzm.
Panowie raczej nie są rodziną. Prokurator Nowak sprawia wrażenie rozsądnego gościa.

W Faktach po Faktach wystąpił Lech Wałęsa. Redaktor Kajdanowicz przeprowadzał z nim wywiad. Bardzo nowatorsko. Wygłaszał oświadczenie z przerwami, podczas których pozwalał potwierdzić swoje słowa Wałęsie. Później był Janusz Palikot. Zapomniałem z czego ten pan jest znany. Musi być kimś znanym, skoro zapraszają go do telewizji.


Miałem wizję, że sztab wyborczy Sasina chciał zatrudnić szamana, żeby ten ściągnął śnieg. Wiadomo, że pierwszy śnieg paraliżuje Warszawę rządzoną przez HGW. Szaman – jak to szaman, potrafił ściągać deszcz, ze śniegiem mu nie szło. Mając na ten temat przecieki sztab HGW ściągnął swojego. No i ci szamani walczyli. W końcu wygrał ten od Sasina. Śnieg zaczął padać, ale w nocy i przez chwilę. Walka trwa nadal.   

wtorek, 25 listopada 2014

24 listopada 2014


1. Nie bez problemów obudziłem się na Kawę na ławę.
Poseł Kłopotek rzucający się do gardeł w sprawie sukcesu PSL.
Czarzasty w fioletowym sweterku wstawiający się za Ziobrą.
No i Pitera. Po prostu Julia Pitera.
Było warto wstać.
Złą informacją jest, że do tego, by pan Czarzasty głośno zauważył, że gwiazdy polskim mediów bywają na bakier z rzetelnością, potrzebna była klęska wyborcza jego ugrupowania.

2. Lożę Prasową oglądałem jednym okiem. 
Głowy nie dam, ale wydaje mi się, że Polskę podpalić chciał Daniel Passent. 
Uważał, że w związku z „broszurowaniem” można się zastanawiać nad powtórzeniem wyborów do sejmików.
Odmęty szaleństwa. 
Szaleństwem można nazwać schizofrenię. 
Czymże innym jest, kiedy z jednej strony potępia się pomysł unieważnienia wyborów w całości, jednocześnie sugerując unieważnienie ich w sądach z powodu, który nie jest zależny od konkretnej komisji, tylko dotyczy wszystkich.
Ciekawe, co będzie jeżeli w całej Polsce zgłoszone zostaną protesty w związku z – jak to określił prof. Osiatyński – nierównością szans wyborczych i sądy– jedne protest uznają, inne – nie.

Później nazwałem red. Stasińskiego (Piotra), wicenaczelnego „Gazety Wyborczej” – kutasem.
Chodziło o Gzela i Pawlickiego oskarżonych o „naruszenie miru domowego” i Stasińskiego do tej sprawy komentarz.

Policja postanowiła iść w zaparte, stawiając abstrakcyjny zarzut. Obaj dziennikarze mieli wystawione przez PKW przepustki uprawniające ich do przebywania tam. Dziennikarzy było tam więcej. Był między nimi fotograf Gazety Wyborczej. Chyba nikt z dziennikarzy (uczestnik protestu nieważne, gdzie pracuje – dziennikarzem nie jest) nie opuścił sali po wezwaniu do tego przez Policję. Nie zrobił tego również fotoreporter Gazety (robił zdjęcia – są na stronie). Policja sprawnie usunęła protestujących. Później z grupki przebywających w środku dziennikarzy wyłuskała dwóch. Wszystko jest filmowane przez dwie telewizje.
Stasiński – poddał w wątpliwość wersje obu dziennikarzy. Później powiedział, że uważa że zarzut jest zbyt lekki.
Że tak powiem – chuj z korporacyjną solidarnością. Ale nawet gdyby nie wiedział, co się tam działo, to dlaczego (nie wiedząc) oskarża ich o to, że zrobili coś jeszcze gorszego niż próbuje im załadować Policja.
Jest prominentnym pracownikiem niegdyś najważniejszej gazety w kraju. Powinien ważyć słowa – zwłaszcza w takiej sytuacji. Nie robi tego – jest kutasem.

Możecie sobie sami wybrać, co jest złą informacją.

3. Pojechaliśmy do Łodzi. Chciałem się przejechać trochę szybciej BMW, wcześniej prawie nią nie jeździłem, a coś napisać będzie trzeba. Zanim na dobre wyjechaliśmy z Warszawy zaczął się świecić błąd tempomatu. No i złą informacją jest, że o ile w mieście auto sprawdza się świetnie, w trasie, przy wyższych prędkościach zaczyna być głośne, a na drodze zachowuje się jakby nie było BMW, albo gdyby było BMW zepsutym. Może jest. Zobaczymy, co powie Kamil.

W Łodzi nasłuchałem się historii bardziej lub mniej przerażających. Na przykład wygląda na to, że zapadł wyrok na Muzeum Książki.
Ale może łodzianie zasługują na to, żeby rządziła nimi pani Zdanowska. W końcu ją sobie wybrali.  

poniedziałek, 24 listopada 2014

23 listopada 2014


1. Pojechałem do Makro, żeby kupić tuńczyka (mrożony, niecałe 50 zł za kilogram, dobry). Stałem chwilę przed półką z burbonami i w końcu się zdecydowałem na litrowego Jacka Danielsa (Tak, wiem to nie burbon, tylko Tennessee Whiskey. Dla tych, którzy nie wiedzą: Jack nie jest burbonem, bo jest filtrowany przez węgiel drzewny pozyskany z klonu cukrowego. Filtrowanie zmienia smak – coś dodaje do destylatu, a burbon de jure żadnych domieszek mieć nie może).

W Makro można kupić prawie półtorametrowe pluszowe miśki. Myślałem przez chwilę, czy sobie takiego nie kupić. Nie zdecydowałem się. Teraz żałuję. I to jest zła informacja.

2. Do samochodu wsiadałem dokładnie, kiedy rozpoczynała się debata HGW vs Sasin. Udało mi się odpalić w telefonie aplikację TVP Info, telefon bluetoothem podłączyć z systemem audio BMW. I muszę przyznać, że procesor dźwięku zrobił coś takiego, że wrażenie było jakbym siedział między nimi. I to nie była dobra informacja. Nie będę pisał o debacie. Kto chce, może sobie sam ją przesłuchać. Napiszę tylko, że fascynuje mnie klucz, którym Donald Tusk dobierał kobiety na ważne funkcje w PO. Co nim kierowało? Strach? Nienawiść? Nie mogę tego rozkminić.

3. W Faktach po Faktach oglądałem prof. Rzeplińskiego. Prezesa Trybunału Konstytucyjnego. Wyborców, którzy mieli problem z ogarnięciem „listy zbroszurowanej” nazwał analfabetami.
Byłem na kilku rozprawach Trybunału i muszę przyznać, że mają one wiele wspólnego z konferencjami PKW. I to jest zła informacja.
Na jednym z procesów sędzia prof. Rzepliński stwierdził, że to, iż do Polski przyjeżdża tylu Ukraińców jest dowodem na to, że w Polsce jest lepszy system emerytalny niż na Ukrainie. [gdyby ktoś chciał, mogę podać datę – znajdzie sobie w stenogramie]

Później wystąpił prof. Osiatyński. Wiktor. Koleżanka Kolenda zapytała go o okupację PKW, czy to zamach na demokrację (jakoś tak to szło). Profesor Osiatyński odpowiedział, że nie. Że to zwykłe chuligaństwo, że w każdym kraju się to zdarza.
Słowa Prezesa Trybunału skomentował – demokracja jest też dla analfabetów.
Prof. Osiatyński stwierdził, że sądy powinny wyniki wyborów do sejmików unieważnić. Bo mętne sformułowanie w instrukcji głosowania i to, że na pierwszej stronie zamiast wyraźnej instrukcji była lista PSL stwarzało nierówność szans wyborczych. Komitety wyborcze powinny tak uzasadnione protesty kierować do właściwych sądów. „Uważam, że byłaby podstawa do powtórzenia wyborów do Sejmików”.
Koleżanka Kolenda żegnając się stwierdziła: „Propozycja powtórzenia wyborów do sejmików jest warta rozważenia.”

Żeby Kolenda i Osiatyński też chcieli podpalić Polskę! Co za czasy.  

niedziela, 23 listopada 2014

22 listopada 2014



1. Znowu najpierw nie mogłem zasnąć, a później nie mogłem wstać.
Zamówiliśmy strasznie dużo żwirku dla kotów w firmie Zooplus. W cenie był kurier. Firmy GLS. Wybraliśmy tę firmę, bo kurier, bo do domu. Żeby nie targać ze 30 kg na trzecie piętro.
Jakież było nasze zdziwienie, kiedy się okazało, że kurier nie dzwoni, tylko porzuca przesyłkę w „punkcie Parcelshop GLS”. W związku z tym, że Poczta Polska się zwija konkurencyjne firmy zaczynają walczyć o tytuł najgorzej dostarczającej przesyłki. I to jest zła informacja.

2. Poszedłem na Wiejską do brata, żeby mu coś tam dać. Pod komisariatem przy Wilczej nieco więcej radiowozów, ale zupełny brak protestujących. A aż się prosi o zadymę, bo chodnik rozkopany i czym rzucać jest.
Przypomniały mi się trzydniowe zadymy w Krakowie w 1989 roku. A konkretnie scenę ataku Dominikańską na kordon milicji z użyciem przytoczonych z Grodzkiej betonowych kręgów. Dzisiaj trzydniowych zadym jakoś sobie nie mogę wyobrazić. Mam dziwne wrażenie, że dziś policja reaguje dużo bardziej ofensywnie niż milicja na koniec komuny.

W księgarni w Czytelniku nie było książki Eryka Mistewicza o Twitterze. Pod Kancelarią Prezydenta w idiotyczny sposób stał radiowóz. Przeszedłem Mokotowską na Placyq. Korek na Mokotowskiej zaczynał się przy Pięknej. Placyq zaś był właściwie zablokowany. Postanowiłem pójść do Empiku, żeby sprawdzić, czy tam nie ma książki o Twitterze Eryka Mistewicza. Nie było. Był za to nowy Far Cry, którego nie kupiłem, bo xBox mam na wsi.

Z Empiku poszedłem do Faster Doga, gdzie rozmawialiśmy chwilę o miejskiej polityce. Pawełek przypomniał słowa pani Waltzowej, że na Oxford Street są same banki. Więc jej nie przeszkadza, że na Marszałkowskiej też same banki są. A Marszałkowska to taka Oxford Street.
Pawełek często bywa w Londynie i mówi, że jednak różnica pomiędzy Marszałkowska a Oxford Street jakaś jest.

3. W domu podgrzewając pierogi uzmysłowiłem sobie, że nic nie wiem o losie zatrzymanych w nocy dziennikarzy. Z Twittera dowiedziałem się, że właśnie trwa proces. Znaczy siedzieli prawię dobę. Kiedy wczoraj ich zatrzymano byłem przekonany, że sprawa jakoś szybko sama się rozwiąże. Że reporter TV Republika jadł tę samą kiełbasę, co uczestnicy protestu, więc policjanci zwinęli go na wszelki wypadek. Fotoreportera też zwinęli przez przypadek i zaraz wypuszczą.
A tu się okazało, że nie wypuścili. I jeszcze postawiono im zarzuty.
Dziennikarze niepokorni, niezależni, czy jak ich tam nazywać mają zazwyczaj problem z rozgraniczeniem aktywności obywatelskiej i działalności dziennikarskiej.
W demokracji podstawowym obowiązkiem dziennikarzy jest informowanie. Rzetelne. I właśnie tak mają naprawiać Państwo a nie biorąc aktywny udział w demonstracjach, protestach etc. Na pewno nie może być tak, żeby ktoś najpierw rzucał kamieniem w policję, a później wyciągał legitymację prasową i żądał immunitetu. Ale jak się okazało w tym przypadku coś takiego nie miało miejsca. Ani Pawlicki, ani Gzel nie zrobili nic, co by przekraczało normy zachowań dziennikarzy w cywilizowanym świecie.
Zostawmy Pawlickiego, bo dla niektórych samo istnienie TV Republika jest obrazą dla porządku Rzeczypospolitej i nie sądzę, żeby mi się udało ich przekonać, że jest inaczej.
Skoncentrujmy się na Tomaszu Gzelu, fotoreporterze Polskiej Agencji Prasowej. Ale od początku. Polska Agencja Prasowa ustawowo zobowiązana jest do uzyskiwania i przekazywania odbiorcom rzetelnych, obiektywnych i wszechstronnych informacji z kraju i zagranicy. (To z Art. 1 Ustawy z dnia 31 lipca 1997 r. o Polskiej Agencji Prasowej.
Agencja ma więc pracowników, którzy te wszechstronne, obiektywne i rzetelne informacje muszą zbierać. Wśród nich są fotoreporterzy. I to nie jest wcale fajna robota, bo – o ile dziennikarz może pewne informacje uzyskać przez telefon, od świadków, bądź je sobie wymyślić, to fotoreporter musi być na miejscu. Dziennikarz telewizyjny może nadawać jak pewien śp. reporter wojenny z odległości 10 kilometrów od frontu. Fotoreporter musi się prochu nawąchać.
Dlatego Polska Agencja Prasowa wysłała swojego fotoreportera Tomasza Gzela do PKW na dyżur. Przyszedł, wymienił swoją legitymację na przepustkę uprawniającą go do przebywania na terenie PKW i czekał, aż się coś będzie działo. Czyli na kolejne konferencje Leśnych Dziadków. Miał tam siedzieć, aż przyjdzie jego zmiennik. Tomasz Gzel jest zdecydowanie dorosłym człowiekiem, pracuje od dobrych 30 lat. Wie więc jak się zachować w różnych sytuacjach. Kiedy do PKW wpadli demonstranci fotografował ich. Kiedy rozpoczęła się okupacja – fotografował. Kiedy przyszła policja – fotografował. Kiedy policja wezwała wszystkich do opuszczenia budynku – fotografował. Kiedy policja wynosiła okupujących – fotografował. Bo na tym polega jego praca.
No i nagle się okazało, że łamie prawo. Od trzydziestu lat. Codziennie. Bo tak się składa, że fotograf, żeby móc wykonywać swoją pracę musi a to wejść na trawnik, a to przejść na czerwonym, a to nie wykonać polecenia policji. Fotoreporterzy wielokrotnie w pracy spotykają się z policją. I dotychczas wystarczało, żeby policji nie przeszkadzać w pracy. A tu taka niespodzianka.
Obywatele mają prawo wiedzieć czy policja zachowuje się w porządku. Do tego, żeby to wiedzieć potrzebuje dziennikarzy. Dziennikarze są chronieni przez prawo. Tak było do nocy z czwartku na piątek.

Koledzy fotoreportery sprawdzili, przez ostatnie 25 lat nigdy żaden dziennikarz zatrzymany podczas pełnienia obowiązków służbowych nie siedział dłużej niż cztery godziny.

Wróćmy do Pawlickiego. Z tego, co było widać na nagraniach zachowywał się w porządku. Jak dziennikarze innych telewizji. Dziennikarze, którymi się policja nie zainteresowała.
Zresztą dlaczego by się miał zachowywać inaczej. [To, że ich tak rozdzielam to zabieg formalny zatrzymanie obu to takie samo przegięcie]

Zacząłem oglądać transmisję z procesu. W TV Republika, bo żadna inna telewizja tego nie robiła. W pewnym momencie przestała to robić też TV Republika. Cieszę się, że kiedyś nie wykupiłem dostępu do niej, bo by mnie szlag trafił.
Cóż było robić, wziąłem poszedłem do sądu, żeby rozprawę oglądać na własne oczy. Przed wyjściem zrezygnowałem z wypicia kieliszka wina. I zabrałem leki na ciśnienie. Może to był atak paranoi, ale w czasach, kiedy stawia się zarzut fotografowi PAP, lepiej być przygotowanym na wszystko. I to jest zła informacja.

Na sali mało ludzi. Pozytywna informacja, że były kamery TVP Info. Innych nie. Sędzia młody, robiący dobre wrażenie. Na korytarzu mnóstwo policji.
Oskarżeni składali wyjaśnienia. Gzel mówił, że przez cały czas na piersi miał przyklejoną przepustkę PKW. Zrobiło się późno, sąd odroczył sprawę. Zwolnił oskarżonych do domów. Fuksem dostali paski, sznurówki i sprzęt. Bo istniało podejrzenie, że nikt im tego nie wyda, bo jest za późno.

Przez cały czas na sali siedziała Agnieszka Romaszewska i z pomocą iPada relacjonowała proces na Twitterze. W czasach, kiedy zajmowali się tym jej rodzice – nie było ani iPadów ani Twittera.

Następna rozprawa będzie we środę o 12.
Tu się chcę zwrócić do jednego z moich najwierniejszych czytelników – redaktora Skórzyńskiego: Nie będzie mnie we środę w Warszawie. Czy mógłbyś przyjść na proces i zrobić z niego relację? Mają zeznawać policjanci chętnie usłyszałbym co mówią w zestawieniu z filmem z zatrzymania, który chyba zrobiła Twoja stacja.

Jeżeli legitymacja PAP przestała chronić w takich sytuacjach tak samo może być z legitymacjami wydanymi przez Gazetę czy TVN. Bo chyba chodzi o coś innego niż napierdalanka nasi–tamci.  

sobota, 22 listopada 2014

21 listopada 2014


1. Właściwie to trudno powiedzieć, kiedy się ten dzień zaczął, bo nie mogłem zasnąć. Zrobiła się z tego piąta rano. Na koniec czytałem ostatnią powieść kolegi Miłoszewskiego. No i mam mieszane uczucia. Kiedy Zygmunt zaczyna wchodzić w dydaktykę krzywdzi swojego bohatera. A krzywda Teodora Szackiego dotyka mnie. I to jest zła informacja.

Pani redaktor Paradowska ogłosiła, że dyrektor Ołdakowski swoim wyborczym protestem podpala Polskę.
Większą krzywdę zrobiła Polsce sama pani redaktor namawiając prof. Hartmana, na polityczną karierę.

Z parapetu po drugiej stronie ulicy zniknął keczup. Stał tam parę tygodni.

Poszedłem na konferencję prasową SkyScannera. Tym razem nie było komisarza Urbańskiego. Zamiast wystąpił młodzian z Centrum Nauki Kopernik. Mówił coś o lotach w kosmos. Turystycznych. Mówił z dużym zaangażowaniem, ale go nie słuchałem.
Jest zbyt wiele problemów na świecie, które interesują mnie bardziej niż to, kiedy ludzie będą turystycznie latać w kosmos. Przypomniała mi się piosenka „Stonehenge” zespołu Ylvis, bo sobie wyobraziłem czterdziestoletniego menedżera, który wstaje w nocy, patrzy w gwiazdy i śpiewa: „Kiedy wreszcie będzie można turystycznie lecieć w kosmos”.
Młody człowiek z Centrum Nauki Kopernik nazwał von Brauna nazistą.
O von Braunie znam dykteryjkę, której prawdziwość chętnie bym sprawdził, ale nie wiem jak. Otóż na konferencji prasowej, po wystrzeleniu pierwszego amerykańskiego satelity pierwszy zgłosił się brytyjski dziennikarz i zapytał: Panie von Braun, jaką mamy gwarancję, że pierwszy człon nośnej rakiety nie spadnie na Londyn? Von Braun ponoć nic nie odpowiedział. Wyszedł.
Wymyśliłem, że SkyScanner zmarnował szansę, jaką dała mu publikacja informacji o podróżach posłów. Powinni byli zwołać konferencję, na której pokazaliby dziennikarzom jak korzystać z ich aplikacji. Dzięki niej dziennikarze by wiedzieli, że ceny lotów, zasadniczo: identycznych mogą się różnić nawet kilkukrotnie.

Na konferencji spotkałem kolegę z Agory. Byliśmy razem na prezentacji jakiegoś telefonu HTC w Londynie. Piszę „jakiegoś”, bo nie pamiętam już jakiego. Na usprawiedliwienie mam to, że później powstało z dziesięć kolejnych modeli. Na imprezie była Lady Gaga, ale jej nie zauważyłem, za to złamałem sobie rękę zjeżdżając ze schodów po poręczy. Chodziłem z tą złamaną ręką przez dobry tydzień, aż w krakowskim szpitalu św. Rafała nie zrobiono mi zdjęcia.
Wracaliśmy z imprezy większą grupą przez Londyn. Chwile nam zeszło, bo skala planu miasta była inna niż zwykle. Po drodze kolega z Agory kupił ecstasy i był bardzo zdziwiony, że nikt nie chce próbować.

2. Z konferencji pojechałem do Mordoru. Najpierw, żeby wziąć kwit z Biura Informacji Kredytowej, że ojciec jest w porządku i może brać kredyt na swoje nowe hiszpańskie mieszkanie. Później spotkałem się z Martą z Citroena. Tak, niedługo będę jeździł Cactusem. A później C4 Picasso.
Na koniec trafiłem do BMW, skąd wziąłem BMW 428i GranCoupe.
Przed wejściem zobaczyłem 2 Active Tourer. Fotografowie, na zdjęciach których normalnie ten samochód oglądamy to arcymistrzowie.
Nie porozmawialiśmy z Kamilem zbyt długo, bo mu się spieszyło. I to jest zła informacja, bo rozmowy z Kamilem zawsze są przyjemne.

Nie ogarniam już modeli BMW. Kiedyś było 3,5,7. 6 albo 8. do tego Z. Teraz jest 1,2,3,4,5,6,7,X1,X2,X3,X4,X5,X6 Chyba, bo nie jestem pewien, czy jest X2. X4 chyba jest. Jest Z4, i3, i8, są GT, i są GranCoupe. 6, na którą wciąż patrzę z wielką przyjemnością i 4. Która chyba też jest w porządku. Ale jeszcze się jej z zewnątrz nie zdążyłem przypatrzyć.
W środku zdążyłem, bo pojechałem do Góry Kalwarii po kolegę Wojciecha. Samochód mimo korka na Puławskiej spalił 7 litrów.
Z Góry Kalwarii, azjatycką stroną Wisły pojechaliśmy najpierw do SOHO, gdzie prezes Bauer podzielił się ze mną spostrzeżeniami na temat Białorusi, z której świeżo wrócił. Powiedział coś, co mówili już kilka lat wcześniej fotografowie, którzy jeździli tam za dziwne unijne granty. Otóż uciskany przez reżim Łukaszenki białoruski naród uwielbia swojego ciemiężyciela. Bo ten zapewnia im całkiem spoko warunki życia.
Białoruska polityka ciepłej wody w kranie w odróżnieniu od polskiej polityki ciepłej wody w kranie różni się tym, że na Białorusi ciepła woda w kranie jest, w Polsce mówi się, że jest.
(I proszę mnie nie poprawiać, że w Mińsku przez pół roku ciepłej wody nie ma, bo to nie o to chodzi)

Z SOHO pojechaliśmy po Bożenę. Wracając o domu wpadliśmy do Faster Doga. Gdzie przymierzałem spodnie G-Star New York (jakoś tak). Chodziłem kiedyś w battledressie, krój był podobny.

3. Pani w TVP Info powiedziała, że kandydaci powinni byli uczyć w ramach kampanii wyborczej uczyć wyborców głosować. Wtedy głosów nieważnych by było mniej. Jest w tym jakaś logika.

Okazało się że z całkiem sporej demonstracji pod PKW zrobiła się okupacja PKW przez grupę ludzi kierowanych przez reżysera Brauna i reżyser Stankiewicz.
Okupacja trwała. Kolejni intelektualiści załamywali ręce nad terrorystycznym atakiem na demokrację. Bogu dziękować nikt się w proteście przeciw temu aktowi nie samookaleczył. W końcu przyszła policja i w kwadrans zrobiła porządek. Złą informacją jest, że zrobiła to tak późno i za bardzo. Ale o tym jutro.  

piątek, 21 listopada 2014

20 listopada 2014


1. Dyrektor Ołdakowski napisał na Twitterze, że kandydatka, na którą głosowali z żoną dostała tylko jeden głos.
Ciekawe co by było, gdyby wszyscy głosujący poszli sprawdzić protokoły. Och, nie wcale tego nie napisałem. Ja nie chcę cynicznie podpalić Polski.

Andrzej Duda całkiem nieźle mówił pod PKW. Mam wrażenie, że sam fakt kandydowania zrobił z niego jeszcze lepszego mówcę. Kandydat Duda wezwał pana Prezydenta, żeby ten wymógł na Prezesach Sądów, którzy rekomendowali członków PKW, by te rekomendacje wycofali. Miałem wcześniej podejrzenia, że pan Prezydent zaprosił panów Prezesów Sądów, właśnie po to, żeby wymóc na nich wycofanie rekomendacji. I żeby pokazać, że jest aktywny i rozwiązuje kryzys.
Tak, kryzys rozwiązałby na prośbę kandydata Dudy.
Stracił więc pewnie do tego serce. A może Prezesi Sądów powiedzieli mu, że chyba im się nie chce rekomendacji wycofywać i co im zrobi.
Pan Prezydent rozwiązał więc kryzys w inny sposób. Ogłosił, że kryzysu nie ma. I jest to jakaś koncepcja.
Choć co w takim razie z dyrektorem Ołdakowskim i jego (bądź szanownej małżonki) zaginionym głosem? Żeby się to źle nie skończyło dla dyrektora Ołdakowskiego (bądź szanownej małżonki). Bo to by była bardzo zła informacja.

2. Pojechałem na prezentację nissana e-NV200. Elektrycznego miejskiego dostawczaka. Muszę przyznać, że czekałem na to auto. Bo w tego rodzaju samochodzie jest dużo więcej miejsca na baterie. Złą informacją jest, że samochód ma ich tyle samo, co Leaf. I to jest zła informacja.
Ma za to możliwość odzyskiwania energii hamowania, której Leaf nie miał (w każdym razie ten Leaf którym jeździłem). Siedemset kilo ładowności, wchodzą dwie palety. Rozsądne, oszczędzające prąd patenty. Podgrzewana kierownica i fotele zużywają mniej prądu niż ogrzewanie całej kabiny. Jeździłem pewnej zimy autem, w którym nie działało ogrzewanie. Działało podgrzewanie foteli. Mimo ostrych mrozów dało się przeżyć.
Razem z redaktorem naczelnym magazynu „Manager” miast wytyczoną przez organizatorów trasą, pojechaliśmy po drewno do Baniochy. Samochód dostawczy, więc idealny test. W połowie drogi redaktor naczelny magazynu „Manager” przypomniał sobie, że za chwilę musi być na GPW. Wracałem więc z Baniochy w sposób zupełnie sprzeczny z zasadami optymalizacji jazdy elektrycznym samochodem – znaczy szybko i agresywnie. No i powyżej 90 km/godz. samochód przestaje być wyścigówką. Ma jeszcze jedną wadę – kierowca ma bardzo ograniczoną widoczność (w prawo). Po za tym – w porządku pojazd. Udało nam się wrócić z Baniochy na Puławską w kwadrans, nie zużywając całego prądu. Mam nadzieję, że redaktor naczelny magazynu „Manager” zdążył na swoje spotkanie.
Pojechałem jeszcze do stacji szybkiego ładowania – baterie, w związku z tym, że są jak w Leafie, ładują się tyle samo czasu, co te w Leafie. Czyli jakieś ich 80% w pół godziny. Gdyby baterii było więcej ładowałyby się pewnie dłużej.
Na konferencji wystąpił pan z łódzkiej firmy kurierskiej, która używa Leafa i testowała e-NV200. Dziennikarze nie wierzyli mu, że Leaf się opłaca, on tłumaczył, że się opłaca, a jeszcze bardziej by się opłacał, gdyby miał dostęp do szybkiej ładowarki.
Za jakiś czas Nissan ma zarejestrować samochód testowy. Mam zamiar sobie nim jeszcze pojeździć. Więc gdyby ktoś się chciał przeprowadzać, to mogę pomóc, ale bez wnoszenia.

3. Wracałem do domu w korku na Puławskiej. Jednym okiem oglądałem na telefonie konferencję Sasina. O co zapytał go pierwszy dziennikarz? O sytuację w PKW.
Tego na pewno chcieli się dowiedzieć wyborcy od kandydata na stanowisko prezydenta miasta.
Wróciłem do domu w sam raz na konferencje prezesa Kaczyńskiego, który po spotkaniu z Leszkiem Millerem ogłaszał swój plan. Kiedy ogłosił dziennikarze zaczęli zadawać pytania. Nieco idiotyczne. Bardzo raczej idiotyczne. Mówiąc „koledzy z SLD” takie wrażenie najwyraźniej musiał zrobić prezes Kaszyński, że nie mogli dojść do siebie.
Nie pomógł im Leszek Miller. Ten z kolei powiedział „pan premier Jarosław Kaczyński”. Więc jakaś dziennikarka zaczęła go pytać o skrócenie kadencji. Sejmu.
Strasznie ci reporterzy sejmowi wrażliwi są. I to jest zła informacja.

Poszliśmy z Bożeną do Krakena. I było bardzo przyjemnie. Krewetki z wybitnym sosem. Pojawił się dyrektor Zydel, ale nie udało mi się wyciągnąć od niego żadnych interesujących informacji.
Potem Krzysiek wrócił z krótkiego koncertu Morrisseya. Bardzo krótkiego. Ale wyglądał na zadowolonego.

Kiedy wróciliśmy do domu zacząłem szukać informacji, czy dr Sokała dalej pracuje na kieleckim Uniwersytecie. I chyba pracuje. 




Pani poseł Agnieszka Kozłowska-Rajewicz napisała na Twitterze:
„Pomyliłam tubki i umyłam zęby kremem dermosan. Teraz mam bardzo nawilżone dziąsła. Płukanie nie pomaga. Co robić?!!”
Pani Agnieszka zanim została wybrana do Europarlamentu, była Pełnomocnikiem Rządu do spraw Równego Traktowania. Ma Donald Tusk rękę do kobiet.



czwartek, 20 listopada 2014

19 listopada 2014


1. Ta przykra sytuacja, kiedy budzisz się o czwartej z narastającym bólem głowy. Po godzinie męczenia się w łóżku wstajesz. Łazisz bez sensu po domu. Siedzisz godzinę w wannie, niby coś czytasz, ale konkretnego nic nie możesz zrobić. W końcu przychodzi dziewiąta, o której wstałbyś normalnie i nagle się okazuje, że właściwie to mógłbyś zasnąć. Mógłbyś? Właściwie zasypiasz. A tu już się nie da. I to jest zła informacja.
Moja ulubiona poseł Platformy, pani Ligia Krajewska wrzuciła na Twittera link do tekstu prof. Niesiołowskiego. Tekstu pod wiele mówiącym tytułem „Nagonka”. Lektura przypomniała mi rysunek Andrzeja Mleczki. Nie jestem specjalnym wielbicielem rysunków pana Andrzeja. Ale czasem mi się jakiś przypomni. Tym razem ten, na którym jakiś pan trzymaną jedną ręką lornetkę przykłada do oczu. To, co widzi komentuje z oburzeniem: zboczeńcy. Drugą rękę wsadza w spodnie.

2. Dalej nie działał system sprzedaży biletów PKP. Ktoś był świadkiem tego, jak konduktorom w pociągu skończyły się bloczki z biletami. Wieczorem jeszcze była jakaś inna awaria, która z kolei zatrzymała ileś tam pociągów w polu. Albo na stacjach.
Ale to mnie jakoś niespecjalnie martwi. Bo decydując się dziś na korzystanie z usług PKP Intercity trzeba być na coś takiego przygotowanym. No i złą wiadomością jest chyba, że mnie to nie martwi.

Żal mi jakoś panów sędziów z PKW. Choć właściwie wcale mi ich nie żal. Tylko wydaje mi się, że sprowadzanie całego problemu do nich nie ma sensu.

Ponabijam się więc z Pendolino. No bo mi się przypomniał dowcip o warszawskim menedżerze, który poczuł się wypalony, więc pojechał na Warmię na ryby. Na tej Warmii znalazł chłopa z łódką. Chłop najpierw nie chciał, ale odpowiednio opłacony popłynął z wypalonym menedżerem na środek jeziora. Menedżer zaczął łowić. Łowi, łowi i w końcu złowił. Chłop pomógł z podbierakiem. Okazało się że wyciągnęli złotą rybkę. Rybka, jak to rybka. Za wolność zaproponowała trzy życzenia. Menedżer widząc nadzieję w oczach chłopa wynegocjował po trzy na głowę. Chłop się od razu nakręcił. Pyta, czy może pierwszy, że bardzo prosi, żeby mógł pierwszy, że pierwszy. Menedżer się bez problemu zgodził.
Chłop do rybki: Widziałem kiedyś w telewizji takiego człowieka, któremu tak ręka migotała. I ja bym bardzo chciał, żeby mnie też ta ręka migotała.
Rybka machnęła ogonkiem i chłopu ręka zaczęła migotać.
Chłop patrzył jak urzeczony na migoczącą rękę. Patrzy na drugą i poprosił rybkę, żeby druga ręka mu też tak migotała. Więc rybka machnęła ogonkiem i druga ręka zaczęła migotać.
Chłop zadowolony ze swoich migoczących rąk pomyślał chwilę i poprosił: cały bym chciał tak migotać.
Rybka machnęła ogonkiem i chłop cały zaczął migotać. Był tym zachwycony.
Wprost promieniał migoczącym szczęściem.
Przyszła kolej na menedżera. Zaczął od firmy. Produkującej coś, co raczej zawsze będzie potrzebne, Z obrotami na poziomie 50 milionów. Z zamówieniami z różnych części świata. Z ustabilizowaną kadrą. Działającą tak, żeby właściciel nie miał zbyt wielu obowiązków.
Drugim życzeniem była kochająca żona. Inteligentna, wykształcona, spełniająca się w domu. Zdrowa, z dobrymi genami.
Na trzecie na wszelki wypadek dwadzieścia milionów dolarów na koncie w Szwajcarskim banku.
Kiedy skończył i wypuścił rybkę, migoczący chłop popatrzył na swoje migoczące ręce i westchnął: chyba żem dał dupy.
[Dla tych, którzy nie zrozumieli: złota rybka to fundusze europejskie. Chłop to my. Migotanie to Pendolino. No i jeszcze do nas nie dotarło co zrobiliśmy]

3. Najpierw się pojawiły w sieci opinie różnych informatyków o systemie wyborczym, że jest dziurawy jak sito, że byle jak napisany, że jest podatny na ataki, że średnio rozgarnięty licealista bez specjalnych kłopotów będzie mógł się włamać i coś z wynikami zmajstrować.
Później pojawił się w sieci adres strony na serwerze Krajowego Biura Wyborczego z czymś, co wyglądało na program do obliczania liczby głosów. Wieczorem w TVP Kielce dr Witold Sokała opisał jak jednemu z jego znajomych udało się włamać do systemu PKW, dopisywać głosy, odejmować je. Zmienić nazwisko zwycięzcy.
Z dr. Sokałą pracowałem przed dwudziestu paru laty w „Gazecie Krakowskiej”. Jest pracownikiem naukowym Uniwersytetu Kieleckiego, doradcą MSZ, coś tam robi w PAN. Można oczywiście założyć, że zwariował lub postanowił na stare lata zrobić karierę za cenę wszelką. Ale dlaczego mamy to zakładać, skoro rozmowę z nim wyemitowała publiczna telewizja. To, że oddział? Że w Kielcach? Dlaczego by tam miały obowiązywać inne standardy niż na Woro?
Chwilę później okazało się, że ktoś się włamał na stronę PKW. Nie związaną z wyborami ale wyciągnął loginy i hasła pracowników. A większość ludzi nie myśli o tym, żeby do każdego serwera mieć inny login czy hasło. Więc zaistniało poważne podejrzenie, że i tu tak mogło być.
Właściwie nie wiem po co to opisuję.
W każdym razie wieczorem na Twitterze powstała grupa, która postanowiła prowadzić ludzi na ulice. Aktywny był pewien redaktor z TV Republika. Dziennikarze z innych stacji sugerowali mu, że jednak misja mediów polega na czymś innym, on odpowiadał, że reżimowcy nie będą go uczyć o misji mediów (upraszczam tę dyskusję oczywiście).
Przy okazji poinformował, że rano będzie rozmawiał na antenie z dr. Sokałą. Zrobił błąd w nazwisku. I właściwie było bardzo zabawne.
Smutne jest, że pamiętam jak przed prawie 25 laty młodzi, wywodzący się z opozycji dziennikarze mieli problemy podczas relacjonowania zadym. Trudno się im było opanować przed porzuceniem kamer, mikrofonów, i rzucaniem kamieniami w policję, której zdarzało się mieć jeszcze na tarczach napis milicja. Pamiętam kopiącego radiowóz redaktora Czuchnowskiego. Nie dość, że pamiętam, to mam zdjęcie jak się z policją szarpie. Tłumaczył się potem bardzo podobnie do redaktora z TV Republika.
Dobrze, że przez te 25 lat przynajmniej moda się nieco zmieniła.

środa, 19 listopada 2014

18 listopada 2014



1. Kiedy wstałem okazało się, że nie ma jeszcze wyników wyborów. A byli tacy, co to przez całą noc zamiast spać, czekali na te wyniki. 
Włączyłem telewizor na konferencję PKW. Wystąpił na niej pan z firmy, która przygotowywała system. Mówił, że wszystko działa, tylko, że iksemele się nie drukują. Cokolwiek by to miało znaczyć.
Firma z Łodzi wyglądająca na jedną z zyliona stworzonych by przyjąć milion złotych z Innowacyjnej Gospodarki. Swoją drogą ile unijnej kasy poszło na nikomu niepotrzebne do niczego informatyczne projekty. Można było za te pieniądze zrobić coś konkretnego. Panele solarne kupić. Fabrykę benzyny syntetycznej postawić. Myślmy dofinansowali całkiem nieźle sobie radzącą branżę. I to nie jest dobra informacja. I wcale nie chodzi o to, że im zazdroszczę.

2. Wszechświat toczył się po podłodze ze śmiechu (czy jak się tam tłumaczy ROTFL) z Leśnych Dziadków z PKW. Ale jak złego zdania o nich i ich predyspozycjach do pracy w tak ważnym miejscu by się nie miało, watro było usłyszeć, o tym, że w ich mniemaniu za wybór tej dziwnej łódzkiej firmy winę ponosi system zamówień publicznych.
To typowy przykład wylewania dziecka z kąpielą. W imię walki z korupcją z jednej strony paraliżuje decyzje, z drugiej prowadzi często do wyboru najgorszych ofert.
Żeby tego uniknąć ludzie kombinują. Poruszają się na granicy prawa. Przekraczają tę granicę. A tu nagle PiS powołuje CBA i dociera do ludzi, że jutro może o świcie do nich wpaść z wizytą. A oni przecież nie dla siebie, tylko, żeby to jakoś działało. Więc w następnych wyborach głosują na PO.
Ale nie o tym miało być.
Mnie tam się wydaje, że jeżeli np. Wojsko chce sobie kupić Superby, bo już je ma, to powinno móc. Ważne, żeby za nie nie przepłaciło. 
Ale u nas trzeba zrobić przetarg. I nie można w nim wskazać konkretnego samochodu. Więc się pisze w warunkach, że musi być wyposażony w parasol. Opisał to kiedyś Samar.
Czyli chodzi o to, że przepisy często zmuszają do ich omijania. I to jest zła informacja, bo jak raz ominie w sprawie słusznej, to później mu się normy luzują. I zaczyna omijać w sprawach słusznych mniej.

3. Postanowiłem zaryzykować i porzucić na chwilę politykę. Poszedłem do Domu Whisky na tzw. testing. Pani Bryony MacIntyre opowiadała o Glenmorangie i Ardbegu. Glenmorangie jest destylowane w alembikach zaprojektowanych do produkcji ginu. Strasznie wysokich. Muszę sobie podobny zrobić. 
Poza trzema klasycznymi, robią cztery rodzaje whisky, które po 10 latach w beczkach po burbonie trafiają na dwa lata do beczek po róźnych (na ogół bardzo słodkich) winach. Ciekawe smaki.
Ale nie wiem, czy najbardziej nie pasuje mi Ardbeg. Ma aromat podkładów kolejowych. Takich ze Związku Radzieckiego. Pamiętam ten zapach z kijowskiego metra.
Kiedyś (w 1988 roku) szedłem przez las (Międzyrzecki Rejon Umocniony). Idę i idę. Szukam bunkra poprawnie nazywanego Panzerwerkiem. I nagle czuję zapach kijowskiego metra. No to się dziwię. Idę i nagle w środku lasu widzę bocznicę kolejową. Na nowych drewnianych podkładach. To były tory do sowieckiej bazy w Kęszycy Leśnej. Sowieckie tory.
Baza w Kęszycy to ciekawe miejsce. Podczas wojny Niemcy formowali tam muzułmańskie Waffen SS. Ale nie o tym.
Ardbegi są trzy. Im starszy, tym mniej śmierdzący. Wieczór był super. Pani mówiła angielskim, z którego mało co rozumiałem, ale za to bardzo ładnie brzmiał. 
Pani chyba była z tej wyspy, gdzie Ardbega robią.
Warto być zaprzyjaźnionym z „Domem whisky” – znaczy być ich ulubionym klientem. Wtedy się bywa zapraszanym na takie próbowania. Tym razem do poszczególnych gatunków dobrano różne rodzaje sera i czekolady. I to nie jest zły pomysł.
Upiłem się w bardzo przyjemny sposób. Złą informacją jest, że się potwierdziło że nie będzie w Polsce można kupić Nadurry, mojej ulubionej whisky Glenlivet.  

poniedziałek, 17 listopada 2014

17 listopada 2014


1. Nawet mi się nie chciało włączyć telewizora. Cisza wyborcza to jednak coś idiotycznego.
Przez cały dzień wgapiałem się w Twittera. Z czasem pojawiły się informacje o aktualnych cenach pomidorów i pistacji.
Koło południa pistacje były droższe niż pomidory o mniej-więcej cztery złote. Kolega, którego imienia nie mogę z przyczyn oczywistych wymienić powiedział, że te prognozy nic nie są warte, bo telewizje pierwsze dane miały dostać dopiero po osiemnastej.
Po osiemnastej usłyszałem, że to pomidory są i to o całe osiem złotych.
Do tego targ w Warszawie miał być za dwa tygodnie zamknięty.
Kolega, którego nazwiska nie wymienię był, z którym na ten temat rozmawiałem był tym wynikiem zafascynowany. Kolega ten na co dzień zajmuje się poglądami naszych - jak to mówi kolega Wojciech - bliźnich. Fascynowało go, że społeczeństwo nie ma problemu z nieudaną drugą linią metra, z Pendolino.
No właśnie, bo zanim na dobre wysiadł system komputerowy PKW padł system PKP.
Inauguracja najlepszego interesu ministra Nowaka. No może nie tyle inauguracja interesu, co start przedsprzedaży na ten interes biletów okazał się żywiołową klęską, bo przy okazji rozsypał się cały system sprzedaży biletów PKP.
A miało być tak pięknie.
No więc kolega, którego nazwiska nie wymienię fascynował się tym, że mimo zyliona fuckupów wygrywają pomidory.

2. Zrobiła się afera. PiS odmówił akredytowania Jakuba Sobieniowskiego na swoim wieczorze wyborczym. Jakim by nie był złym człowiekiem Jakub Sobieniowski, nowoczesna demokracja ma inne sposoby na załatwienie takiego probemu. To, że PiS ich nie zna, to jest zła informacja.

Zegar tykał. W końcu pokazał dziewiątą po południu. No i się okazało, że PiStacje wygdały z POmidorami o cztery procent. Pani Premier w niezbyt dobrym przemówieniu ogłosiła sukces swoje ugrupowania. Jakby na to nie patrzeć – to najczęściej przez to ugrupowanie stosowany sposób. Pendolino? Sukces! Autostrady? Sukces! Służba zdrowia? Sukces!

3. Taksówką zamówioną aplikacją MyTaxi pojechaliśmy na plac Zbawiciela do Charlotty. Na wieczór wyborczy 300polityki.
Idąc od dobrych wiadomości, do tych gorszych:
– był to prawdopodobnie najlepszy wieczór wyborczy wieczoru.
– Katarzyna Kolenda dużo lepiej wygląda w rzeczywistości, niż w telewizorze (tak twierdzi Bożena)
– Łukasz Mężyk miał taką samą koszulę jak red. Kuźniar (i to nie jest dobra informacja, bo redaktor Kuźniar to jednak antywzorzec)
– Jakaś para młodych ludzi chciała sobie zrobić zdjęcie pod tęczą. Podeszli, włączyły się zraszacze. Zatrzymała ich poicja.
– Jarosław Jóźwiak
– Młody Śpiewak to dziwna postać. Utrzymywał, że sukces wyborczy da szanse jego ugrupowaniu (z perspektywy kolan) uzyskaniu czegoś u HGW.
Rzeczywistość wyglądała tak, że dyr. Jóźwiak zawsze był po przeciwnej stronie pomieszczenia niź Śpiewak.

niedziela, 16 listopada 2014

16 listopada 2014


1. I co tu robić wyborczą ciszę. Zacząłem oglądać filmy w telewizorze. Obejrzałem ze trzy. I złą wiadomością jest, że ani jednego już nie pamiętam.

2. No i tego braku polityki wdałem się w dyskusje na fejsie. Najpierw przyczepiłem się do mojego kolegi Grzegorza, że niepotrzebnie podkolorowuje rzeczywistość, wciągając do tego inne osoby. Mam wrażenie, że nikt – nawet kolega Grzegorz nie zrozumiał o co mi chodzi.
A rzecz jest prosta.
My już przez samą próbę opisu rzeczywistości tę rzeczywistość fałszujemy. Świadome dodawanie kolorów nie jest ok. Chyba, że zakładamy, że jest ok. Wtedy nie powinniśmy mieć pretensji do tych, którzy piszą, że żyjemy na zielonej wyspie, że Pendolino, że jest super. Bo się od nich nie różnimy.
Później do mnie przyczepił się redaktor Pertyński, że pozwoliłem sobie nazwać profesora Hartmana „zjebem”.
I nagle, nie wiedzieć czemu z dyskusji o prof. Harmanie zrobiła się rozprawa nad PiS-em, a właściwie nad byłymi jego członkami „odrażającymi gnomami, cynicznymi mendami i – nolens volens – zdrajcami”.
Miałem jednego kolegę, który z podobną energią jak redaktor Pertyński rozpisywał się na temat największej opozycyjnej partii. Dość szybko wyłowił go „Instytut Obywatelski”. I zaczął płacić. No i jakiś pożytek z tej energii się stał. A tu – nic. I to jest zła informacja.

3. Zdecydowaliśmy się wyjść z domu. Pojechaliśmy na plac Unii Lubelskiej do „Supersamu”. Znaczy do tego czegoś, co ś.p. architekt Kuryłowicz zaprojektował w miejsce „Supersamu”.
Rozmawiałem z nim przez chwilę w redakcji „Malemena”. Łebski gość. Tłumaczył, dlaczego Warszawa komunikacyjnie nigdy się nie będzie nadawać do życia. Że nie ma tu szans na rozsądnie działający publiczny transport.

Była mu wtedy robiona sesja. I ktoś ukradł mu pióro. Porządne. Bardzo porządne. I to zła informacja.
Ze dwa tygodnie później zginął. Chodził do liceum z braćmi Kaczyńskimi i Fogelmanem.
Żeby dwie osoby z jednej klasy zginęły w dwóch lotniczych katastrofach?

15 listopada 2014


1. Odwiozłem Bożenę do pracy i pojechałem do Baniochy po drewno. 
Jadąc w stronę Góry Kalwarii w Baniosze na wysokości „Orlenu” skręca się w prawo. Mija się szkołę i kościół. Za lasem po lewej stronie jest stolarnia. 
Bardzo sympatyczny pan z równie sympatycznym synem produkują detale meblowe. Robią to do Niemiec i chyba Wielkiej Brytanii z porządnego drewna. Przy produkcji powstają odpady. Trociny i kawałki drewna. Z trocin robią brykiety. Kawałki drewna pakują w worki. Jedne i drugie sprzedają za relatywnie małe pieniądze.
Lubię tam przyjeżdżać, bo – po pierwsze: wyjeżdżam stamtąd z czymś, co będę mógł wsadzić do kominka, po drugie: zawsze utnę sobie przyjemną pogawędkę. 
A to o samochodach, a to o drewnie, bądź drewna przetwarzaniu.
Tym razem przyjął mnie syn. Okazało się, że miał kupić identycznego Superba. Wpłacił zadatek. Czekał. Czekał. Czekał. Czekał. Odebrał zadatek. Kupił mercedesa. Jest zadowolony. Choć Superb wciąż mu się podoba.
Miał problem z serwisem Mercedesa. Samochód stracił moc. W serwisie komputerem nie byli w stanie problemu zdiagnozować. A jako, że nie byli – twierdzili, że wszystko jest w porządku. W końcu trafił do niezależnego serwisu, gdzie po pięciominutowej przejażdżce znaleziono nieszczelność za intercoolerem. Nieszczelność – czyli dziurę.
Cóż, komputer wymaga operatora.
Ale wracając do Skody – to już któryś raz, kiedy słyszę, o tym, że się trudno doczekać na nowy samochód. I to jest zła informacja.

2. Z Baniochy pojechałem do Góry Kalwarii. Zabrałem stamtąd kolegę Wojciecha. Zanim wróciliśmy do Warszawy postaliśmy trochę w korkach. Gdybym kandydował na stanowisko prezydenta Warszawy, to w celu uspokojenia ruchu w mieście zainwestowałbym w parking Park&Ride w Piasecznie. I pociągnąłbym nitkę metra do Mordoru. I gdzieś przy Żwirkach zrobił stację przesiadkową kolej-metro.
Dziś ludzie, którzy dojeżdżają do pracy z okolic Piaseczna, Konstancina czy wręcz Góry Kalwarii muszą jeździć samochodami. Te samochody blokują Puławską, później zatykają Mordor i resztę Warszawy. Ścieżki rowerowe niczego nie zmienią. Buspasy też.
Niestety mieszkańcy Piaseczna nie głosują na prezydenta Warszawy, więc nikt nie będzie w ten sposób myślał. I to jest zła informacja.

Zadzwonił Gazownik ze zła informacją. Musiał założyć nową instalację, a miała być używana. Cena więc skoczyła w górę. Pojechaliśmy na Wilczą, gdzie czekał pan ze Skody, żeby odebrać Superba. Zobaczył drewno w bagażniku, opowiedział, że on kupuje w lesie (u leśniczego) w metrach, wiezie na działkę i tam rąbie.
Pozachwycaliśmy się jeszcze samochodem jeszcze przez chwilę (pan pokazał nam legendarne miejsce na parasol) i się rozstaliśmy. Pan pojechał, my wywlekliśmy worki z drewnem na trzecie piętro. Jako, że w sumie brakuje nam tylko 5 lat do setki – nie było łatwo.

3. Pojechaliśmy z kolegą Wojciechem do Gazownika. Założył do BMW jakąś niemiecką instalację. Ponoć bardzo nowoczesną. Porzuciłem chevroleta, w którym w końcu trzeba wymienić zbiornik gazu. Nowy od dwóch lat czeka u Gazownika w piwnicy. Wsiedliśmy do BMW i zaczęliśmy testować. Na obwodnicy komputer pokazywał spalanie na poziomie 9 litrów. Dwudziestopięcioletnie auto, trzyipółlitrowy silnik z przebiegiem (co najmniej) 320 tysięcy. Nieźle. Później, w korku na Puławskiej spalanie skoczyło do 14 litrów. Co i tak było niezłym wyczynem, bo przed wymianą instalacji w takich sytuacjach komputer pokazywał 25. Do tego wróciła moc i moment. Tyle tysięcy kilometrów męczyliśmy to biedne auto. Na samym paliwie zaoszczędziłoby się na tę instalację. I to że tego wcześniej nie zrobiłem, to jest zła informacja.

Wieczorem w Faktach po Faktach wystąpił profesor Śpiewak. Razem z profesorem Krzemińskim komentowali kampanię. Bardzo ciekawie jest oglądać, jak profesor Śpiewak w imię ojcowskiej miłości stawia na szali cały swój autorytet, by wesprzeć w wyborach syna. 
I profesora Krzemińskiego, który stara się w tym Śpiewakowi nie przeszkadzać.

No i redaktora Marciniaka, który oczywiście ani słowem się do tego nie odnosi.  

sobota, 15 listopada 2014

14 listopada 2014


1. Napisała do mnie SMS-a Słynna Polska Reżyserka, z którą przyjaźniłem się w liceum.
W liceum przyjaźniłem się jeszcze z jednym Słynnym Polski Reżyserem. Choć „przyjaźniłem” to jednak w tym przypadku przesada. Robiłem zdjęcia do jednej jego etiudy. 
Po liceum obcował cieleśnie na stole w mojej kuchni z laureatką Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Nie, nie byłem tego bezpośrednim świadkiem. 
Teraz nakręcił film wg książki innego mojego kolegi. Tego kolegi brat miał znajomych, którzy rywalizowali, kto dalej dojedzie Puławską bez zatrzymywania. Nawet na czerwonym świetle. 
Ale nie o tym.
Słynna Polska Reżyserka napisała SMS-a, by wyrazić pretensje o to, że dałem numer jej telefonu naszemu znajomemu sprzed lat dwudziestu pięciu. Pretensje skądinąd słuszne. 
No i to jest zła informacja. Po paru latach odzywa się Słynna Polska Reżyserka. I nie robi tego, by zaproponować ważną drugoplanową rolę, tylko żeby opierdolić. Słusznie.

2. Jak było do przewidzenia publiczność rzuciła się na udostępnione przez Kancelarię Sejmu zestawienia poselskich podroży. Poseł Błaszczak wyczytał, że minister Halicki był naraz w dwóch miejscach. Ogłosił to na konferencji prasowej. Halicki zaprotestował, tłumaczą, że podróżował w innym terminie. Od słowa, do słowa wyszło, że zestawienie nie do końca odzwierciedla rzeczywistość. Rzecznik Kancelarii ogłosiła, „że marszałkowi Sejmu Radosławowi Sikorskiemu zależało na tym, by jak najszybciej opublikować dane dotyczące wyjazdów wszystkich posłów, aby nie było zarzutów, że Kancelaria Sejmu coś ukrywa czy podaje tylko dane dotyczące posłów wybranych partii.”
Więc opublikowano dane nieprawdziwe.
Radosław Sikorski to antyteza odpowiedzialnego polityka. Ale mało komu tu to przeszkadza. I to jest zła informacja.

3. Spotkałem się w Beirucie z dyrektorem Zydlem. Nowa praca go ekscytuje. Jest pełen wiary w to, że może poprawić Miasto. Ja tam uważam, że bez zmiany najgłówniejszej szefowej dyrektora Zydla miasta poprawić się nie uda. Ale niech próbuje.

W pizzerii przy Wilczej oglądałem rozmowę z posłem Andrzejem Dudą w „Faktach po faktach”. Redaktor Marciniak pytał: Adam Hofman zapowiadał prawybory, pan wtedy mówił, że prawyborów nie będzie, czy nie miało ich być? Dlaczego Adam Hofman to mówił?
W momencie, kiedy poseł Duda zasugerował, że lepiej o to zapytać Hofmana, redaktor Marciniak odparował (mniej-więcej): Doskonale pan wie, że Adam Hofman nie odpowiada na pytania, więc pytam pana.
Redaktor Marciniak to istny wilk w owczej skórze. Jakże on potrafi przyprzeć.

Później u redaktor Olejnik występował minister Halicki. Najpierw udowadniał, że w kwitach Kancelarii Sejmu są błędy, później powołując się na te same kwity oskarżał.
Po programie pozostałem z dylematem: czy Monika Olejnik świadomie manipuluje czy jest po prostu idiotką. I to jest zła informacja, bo nienawidzę mieć tego rodzaju wątpliwości.  

Nie mam za to wątpliwości wobec prof. Hartmana. Ten jest po prostu – przepraszam za wyrażenie – zjebem.

czwartek, 13 listopada 2014

13 listopada 2014



1. Ktoś znalazł w skrzynce ulotkę PO, w której HGW oświadcza: „Wieżę, że uda nam się to osiągnąć”. Uważam, że pani Hanna świetnie pasuje do Warszawy, a przynajmniej tej części Warszawy mieszkańców, którzy na nią głosują.

Zadzwonił ojciec, żeby powiedzieć, że emigruje do Hiszpanii. I to jest dobra informacja, bo Hiszpania powinna ojcu służyć.
Idea pojawiła się po tym, kiedy ojciec pojechał odwiedzić siostrę, która już od pewnego czasu mieszka tam zimą, metodą Kazimierza Staszewskiego.
Ojciec pomyślał, policzył i mu wyszło, że życie w Hiszpanii bardziej się opłaca.
No i zaczął do mnie dzwonić i opowiadać, że coraz więcej jego rówieśników emigruje.
Później doszły do tego obawy geopolityczne.
No i jedzie.
Za niecały miesiąc.
No i złą informacją jest, że skończy mi się meta w Krakowie.

2. Zawiozłem BMW do gazownika. Porzuciłem auto przy Burakowskiej i wróciłem piechotą. Po drodze wpadłem do dyrektora Ołdakowskiego, który kupił sobie łódkę. Nawet mu miałem pożyczać auto, żeby tę łódkę przyciągnął. Ale jakoś sobie poradził.
Tradycyjnie porozmawialiśmy o rzeczach, których powtarzać nie będę, ale postaram się zapamiętać, żeby w przyszłości zapisać je w pamiętnikach. Później przyszedł pan z „Frondy” (nie mylić z fronda.pl) i pani z Dwójki (nie mylić z TVP2), więc sobie poszedłem.
Przypomniało mi się jak pracowałem w „Ozonie”. I z tego „Ozonu” wracałem piechotą do domu słuchając audiobooków.
„Harrego Pottera”. Ciekawe, co by zrobił Tekieli, gdyby wiedział. Pewnie by się za mnie modlił.
„Ozon” to było ciekawe miejsce. Przedsięwzięcie, które na celu na pewno nie miało wydawania konserwatywnego tygodnika opinii. Raczej się nie dowiemy o co naprawdę chodziło. I to jest zła informacja.

Wszedłem do Złotych Tarasów sprawdzić, czy nie ma książki Eryka Mistewicza o „Twitterze”. Nie ma. Będzie po dwudziestym.
W Tarasach lubię oglądać ludzi. To jedyne miejsce w Warszawie, gdzie spotykam spacerujących.
W Beirucie pogadałem chwilę z Krzyśkiem o rozliczaniu delegacji. Przyszedł Maciek (żydowski księgowy) i rozwiał kilka moich w tym temacie wątpliwości. Chcieli iść na sushi, Wysłałem ich do na Powiśle do Mei, koreańskiej knajpy polecanej przez kolegów z Samsunga.

3. Marszałek Sikorski opublikował na stronach Sejmu raport o poselskich podróżach. Od razu zaczęła się napierdalanka. Do Stanów za 10 tys? Dlaczego jeden leciał za 2400, a drugi za 3500. Dziennikarze nie mają pojęcia o biletach lotniczych, a pozwalają sobie na komentarze. I to jest zła informacja. Swoja drogą ciekawe dlaczego żaden z dziennikarzy nie zapytał Sikorskiego dlaczego będąc ministrem nie opublikował podobnego raportu na temat swoich lotów do Bydgoszczy.

Mam wrażenie, że suma wydatków Sejmu na wszystkie podróże posłów VII kadencji jest mniejsza niż koszty lotów premiera Tuska do Trójmiasta. Ale kogo to obchodzi. Teraz zajmujemy się posłami.


U koleżanki Kolendy wystąpił pan Kazio Marcinkiewicz. Źle to świadczy i o koleżance Kolendzie i o jej stacji, bo pan Kazio po pierwsze (mniej ważne) nie jest raczej nikim ważnym, po drugie (ważniejsze) nie ma nic ciekawego do powiedzenia.
Kiedy patrzę na ludzi typu pana Kazia, mecenasa Giertycha czy Michała Kamińskiego chodzi mi po głowie podejrzenie, że jeszcze trochę i dołączy do nich Adam Hofman.
Koleżanka Kolenda z red. Olejnik będą go prosić o egzegezę słów prezesa Kaczyńskiego. Co tydzień.  

12 listopada 2014

 

1. Zastanawiałem się dlaczego chyba nikt na Twitterze nie jest w stanie ogarnąć kwestii rozliczania delegacji. Czyli tego na czym tak naprawdę polegał przewał Hofmana. Zastanawiałem się, aż doszedłem do wniosku, że najwyraźniej wszyscy przez całe życie albo pracują albo na 'śmieciówkach', albo 'prowadzą działalność'. Czyli w życiu nie rozliczali delegacji.
Ale po kolei.
Po pierwsze posłowie mogą używać prywatnych samochodów do pełnienia obowiązków. Oświadczają, że przejechali miliard kilometrów. Kancelaria mnoży liczbę z oświadczeń przez ogólnie obowiązującą stawkę. I kwotę, która wyjdzie przelewa na konta posłów.
Poseł wpisze trzysta, dostaje za trzysta. Wpisze trzydzieści tysięcy, dostaje za trzy i pół, bo limit jest.
Informacje o tym są powszechnie dostępne. Raz do roku jakaś gazeta o tym pisze, ale jakoś żadnej afery się z tego nie robi.

Ale nie o to chodzi.

W tym przypadku chodzi o delegacje. 
Jeżeli pracodawca deleguje (wysyła) pracownika, należy mu się zwrot kosztów podróży. 
I dieta. I coś tam jeszcze, ale w tym przypadku nie o to chodzi.
Zwrot kosztów podróży można rozliczać na dwa sposoby. Rachunkami, albo ryczałtem. Jeżeli pracownik jedzie swoim samochodem, to można mu rozliczyć faktury za paliwo, ale to nie jest sprawiedliwe, bo samochód się zużywa, więc pracownik jest w plecy. Dlatego wprowadzono ryczałt kilometrowy. Od czasów komuny są to dwie stawki uzależnione od pojemności granicą jest 900 cm. Pracownik jedzie, pracodawca mnoży odległość przez stawkę i wypłaca.
Zasadniczo może wymagać potwierdzenia tego, że pracownik był tam, gdzie został wysłany, ale nie ma takiej konieczności. Może uwierzyć na słowo.
I to codziennie się praktykuje w setkach tysięcy firm. I to wszystko jest legalne.
Nielegalne jest poświadczenie nieprawdy. Czyli zgłoszenie jednego środka lokomocji (samochodu) i użycie innego (samolotu). I to zrobili panowie posłowie.

Jeżeli taki redaktor Węglarczyk – bądź co bądź wicenaczelny Rzepy nie wie o co chodzi, znaczy, że w Rzepie nie ma nikogo na etacie. I to jest zła informacja.

2. Święto, świętem – robić trzeba. Wziąłem husqvarnową dmuchawę i poszedłem w park. Miałem nawet drobną scysję z Bożeną, która uważała, że z trawy liście to raczej grabiami.
Grabie złe nie są, ale wygrabienie przyczepy liści zajęłoby mi ze dwie doby. Dmuchanie – pięć godzin. Niestety zanim skończyłem zrobiło się ciemno. I nie skończyłem. I to jest zła informacja, bo dmuchawę będę zaraz musiał oddać, choć bardzo się z nią zżyłem.

3. Pakowaliśmy się. W międzyczasie zobaczyłem w telewizorze urywki z zadym towarzyszących Marszowi Niepodległości. Niesamowite jest jakie excusez le mot pierdoły mogą w telewizorze opowiadać tzw. eksperci. Znam osobiście trzech kiboli. Wszyscy piastują stanowiska dyrektorskie. Wykształceni. Branże różne. Nie są wykluczeni. Nie są ofiarami transformacji. Mają całkiem niezłą przyszłość. No i chodzą się excusez le mot encore napierdalać z policją. Bo lubią. No i nic wspólnego z Marszem Niepodległości nie mają, poza tym, że można ich spotkać w jego okolicy.
A druga sprawa, że gdyby nie Blumsztajn i Krytyka Polityczna tzw. kibolstwo nie zaprzątałoby sobie głów rzeczonym marszem. Ale tego nikt już nie pamięta. I to jest zła wiadomość.

Wróciliśmy do Warszawy w trzy i pół godziny. Superb daje radę. Ale to dłuższa historia.