1. Piątek. Zacząłem kosić. Bateryjną kosiarką. Systemowo ma to sens. Człowiek kosi. Bateria się wyczerpuje. Kiedy się wyczerpie – człowiek niesie ją do ładowarki. Bateria się ładuje. Człowiek zajmuje się czymś innym. Bateria się naładowuje. Człowiek niesie ją do kosiarki. Człowiek kosi. I tak dalej. Aż się zrobi ciemno. Wtedy można iść wypić piwo z sąsiadami.
Wróciłem i zasnąłem na kanapie przed telewizorem. Złą informacją jest, że nie pamiętam co w tym telewizorze było.
2. Sobota. Wstałem rano. Choć nie za bardzo rano. Miałem ambicje wyjechać przed południem. Wyszło jak zwykle. Najpierw pojechałem do Zielonej. Przez prom w Brodach. Z Zielonej, przez Zabór i prom w Milsku do Sławy. Na promie w Milsku inne zwyczaje, niż w Brodach. Trzeba wysiadać z auta. Ze Sławy przez różne Drzewce, gdyż był objazd, do Wschowy. Ze Wschowy, w stronę Leszna, do S5. S5 do Trzebnicy. W Trzebnicy się źle skręciłem. Dzięki temu zobaczyłem więcej klasztoru. A klasztor był przecież właścicielem Rokitnicy. Był, ale przyszedł Napoleon i zburzył porządek, więc później Prusak mógł zsekularyzować. Z Trzebnicy w stronę Oleśnicy. Tam na S8. Z S8 w Walichnowach zjechałem na Wieluń, który minąłem obwodnicą. Gdzieś udało mi się zatankować LPG za 3,25. Na BP. Ciekawe doświadczenie. Jechałem w stronę Bełchatowa. Zjechałem w Szczercowie. Przejechałem przez Trakt Puszczański. Miejscowość taką. Ani puszczy, ani traktu. W pewnej chwili dojechałem do szlabanu. Pomyślałem, że mnie Google wkręca i się zacząłem wycofywać. Ale zauważyłem, że co chwilę pod szlaban podjeżdża jakaś osobówka, szlaban się podnosi i osobówka jedzie dalej. Wróciłem pod szlaban. Wyszedł pan, zapytał dokąd jadę. Odpowiedziałem, że za Kielce. Brzmiało to dość abstrakcyjnie. Pan mnie przepuścił i powiedział, że nie można stawać ani fotografować. I że są kamery. I potem jeszcze jeden szlaban. Nie kłamał. Pan od drugiego szlabanu wypuścił mnie bez konwersacji. Później przekroczyłem Gierkówkę. No i się zaczęły miejscowości, które przestałem ogarniać. I to jest zła informacja. Odnalazłem się dopiero w Chęcinach. Zamek a wieże podświetlone na niebiesko, a mury na żółto. Przejechałem przez Morawicę (nie tę, pod Krakowem). W Chmielniku poszukiwałem bankomatu. Prosto nie było, gdyż ukrył się w spożywczym sklepie. No i w końcu, po ośmiu godzinach jazdy dojechałem do Celin, gdzie od piątku trwał wieczór kawalerski kolegi Mieszka.
Nie pamiętam kiedy brałem udział udział w jakimś wieczorze kawalerskim. W każdym razie nie było, jak na amerykańskich filmach. Polskich też.
Podróż ciekawa. Pięć województw. Polska się różni. Bardzo nawet.
3. Niedziela. Po śniadaniu i paru godzinach zbierania sił, pojechaliśmy do Bodzentyna. W Bodzentynie, na Rynku zjadłem chyba jedną z gorszych w życiu pizz. Nie dość, że niedobrą, to jeszcze nietanią. Bodzentyn ładny. W kościele św. Stanisława jest ołtarz z Wawelu. Z trzysta lat temu usunięty ponoć dlatego, że sporym elementem obrazu jest koński zad. I ktoś postanowił, że w katedrze nie wypada. Zad jest. To prawda. Ale obraz porządny.
Pozostawiłem kolegów na mszy. Mnie – niestety – zniechęcił organista. Pojechałem do Warszawy. W Warszawie poszedłem na spacer. Na spacerze spotkałem kolegę Jerzego. Kolega Jerzy pracuje w ZAiKS-ie. Uzasadnia więc sensowność istnienia ZAiKS-u. Złą informacją jest, że odkrył dziś, iż ktoś mu ukradł rower. Kolega Jerzy jest rowerzystą. Bez roweru będzie mu więc ciężko. Rowerzysta bez roweru, to jak kapitalista bez kapitału.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz