sobota, 17 lutego 2024

16 lutego 2024


 1. Jakże piękny jest świat o świcie. Ścielące się mgły, wznoszące się ponad nie słońce. Słońce świecące przez drzewa. Niestety, wrażenia te nie są w stanie przykryć zbrodni na psyche i somie, jaką jest wstawanie o tej niechrześcijańskiej porze. I to jest zła informacja. 

Lotnisko w Babimoście dorobiło się większej liczby stanowisk kontroli paszportowej. I, w miejsce obsługiwanego przez młodego człowieka dowolnej płci stoiska z alko-spożywką, pojawiło się porządniejsze, firmowane Baltoną.
Samolot na Okęciu zaparkował na parkingu dla autobusów. Było to tak niedorzeczne miejsce, że się nawet przez chwilę zastanawiałem, czy nie wpadnie zaraz jakieś AT, żeby zrobić z nami porządek.

2. Następny samolot pełen był francuskiej wycieczki. Pociąg na Główny kosztował ze cztery razy więcej, niż ten z Okęcia na Centralny. Przy wejściu do podziemnego przejścia na Planty nikt nie odświeżył funkcjonującego tam przez część lat dziewięćdziesiątych napisu: witajcie kmioty ze stolicy. I to jest zła informacja, bo w tym akurat mieście tradycja jest ważna. 
W mieście wpadłem na byłą żonę szwagra prawicowego magnata prasowego (choć w tym przypadku wpadłem jest pewną przesadą, gdyż minęliśmy się po dwóch stronach ulicy. Kolegę z harcerstwa i kolegę z podstawówki (z tym, że kolega z harcerstwa był też kolegą z podstawówki, który chodził do klasy z tym drugim kolegą z podstawówki, a żaden z nich nie chodził do klasy ze mną). Z wymienioną wyżej byłą żoną szwagra prawicowego magnata prasowego, jak i ze szwagrem prawicowego magnata prasowego chodziłem do liceum. Z prawicowym magnatem prasowym nie chodziłem nigdzie, gdyż jest on chyba z Warszawy. U prawicowego magnata prasowego byłem ze dwa razy na kolacji. Byłem też na kilku organizowanych przez niego galach. Od pewnego czasu na swoje gale mnie już nie zaprasza. Właściwie nie ma się czemu dziwić.

Załatwiłem, co miałem załatwić. Poszedłem na Główny, gdzie się trochę zgubiłem, bo zamiast na peron trzeci, trafiłem na peron z tramwajem. Ponoć szybkim. W każdym razie wsiadłem do pociągu. Pomogłem jakiemuś młodzieńcowi, który nie był pewien, w którą stronę pociąg jedzie. I dojechałem na lotnisko. 

3. Lotnisko strasznie w sumie klaustrofobiczne. Z przewalającym się tłumem ludzi. Może nie tyle przewalającym się tłumem, tłumem snujących się ludzi. Ze czterdzieści lat temu leciałem z tego lotniska do Gdańska antonowem 24. Cały prawie lot rzygałem. Lotnisko za to było bardziej przestronne. Udało mi się kupić lokalny dziennik z moim felietonem i wywiadem z prof. Lewickim, polecam oba. Choć nie rozumiem, dlaczego redakcja dodała znak zapytania do tytułu „Cieknący transatlantyk”.
Samolot dostarczył mnie do Warszawy. W Warszawie kupiłem dwie pary okularów, które na lotnisku nie dość, że są tańsze niż w mieście, to jeszcze miały obniżoną o 50% cenę. Przy odpowiednio kupionych biletach, opłaca się po nie przylecieć do Warszawy. 

W samolocie do Zielonej Góry zauważyłem miejscowego senatora. Gdybym był moim kolegą Życzkowskim, senator – jak to ma w zwyczaju – pewnie by podszedł i zwyzywał mnie od najgorszych. Nie jestem, więc mi to nie grozi. Choć jeszcze nie wiadomo, co będzie gdy wylądujemy.

Cały dzień słuchałem środowego Mazurka z Mentzenem z Kanału Zero. Słuchało się tego dobrze, choć Mentzen zupełnie mnie nie przekonywał. Im dłużej słychałem, tym zupełniej.

Senator siedział z przodu. Ja z tyłu. Więc się, przy wysiadaniu nie spotkaliśmy. Życie jednak pisze interesujące scenariusze. Samolotem, którym przylecieliśmy chwilę później, do Warszawy, wracał profesor Majchrowski (sędzia, nie mylić z profesorem Majchrowskim, prezydentem). Profesora na lotnisko odwoził kolega Życzkowski. Naprawdę niewiele brakowało, by na senatora wpadł. 
Senator był wcześniej bardzo dobrze ocenianym samorządowcem. Jak trafił do Senatu, zwariował. Ludzie w parlamencie często wariują. I to jest zła informacja.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz