1. Dużo latam. Więcej nawet, co wydaje się nieprawdopodobne, niż za czasów państwowej służby. Dziś – na przykład – spędziłem cztery godziny na lotnisku w Babimoście. Pierwsze dwie czekając na to, aż zejdzie mgła, następne dwie na kontrolera, aż wróci z przerwy. Doświadczenie historyczne mówi, że obecność kontrolera na lotnisku w Babimoście jest nieco przeceniana.
W zeszłym tygodniu wracałem z Krakowa. Zostawiłem w samolocie telefon. Fakt ten dotarł do mnie dopiero, gdy wysiadałem z autobusu. Poszedłem więc do hali bagażowej, do Lost&Found. Miły pan gdzieś zadzwonił. Powiedział, że telefon jest, ale przyniesie go ktoś za jakąś godzinę. Zasugerował, że nie ma co czekać, żebym pojechał do miasta, jak wrócę, to odbiorę. Pojechałem więc do miasta. Nie miałem telefonu, więc nie mogłem kupić biletu na pociąg aplikacją. Nie było biletomatu, kupowałem u konduktora. Okazało się, że konduktorska maszynka do kart nie współpracuje z metalowymi kartami Revoluta. Miałem – dzięki Bogu – jeszcze inną. Załatwiłem, co miałem załatwić i po dwóch godzinach pojawiłem się na Okęciu. Musiałem wziąć papierową kartę pokładową, bo nie miałem telefonu. Bogu dzięki, miałem dowód osobisty. Przeszedłem Security i wyszedłem do hali bagażowej, do Lost&Found. Inny miły pan powiedział, że nie ma mojego telefonu, ale jak wrócę za 45 minut, to będzie. Przeszedłem przez Security, zjadłem coś w hali odlotów i wyszedłem do hali bagażowej, do Lost&Found. Ten sam miły pan powiedział, że nie ma telefonu. Gdzieś zadzwonił i potwierdził, że telefon leży w szafie. Ale że go się nie da przynieść, bo jest za mało czasu do odlotu. I w sumie szkoda, że nie przyszedłem wcześniej, bo ktoś mógłby po telefon pójść, a tam jest daleko. Z kwadrans w jedną stronę. Po raz kolejny przeszedłem przez Security (za każdym razem szukano na mnie śladów materiałów wybuchowych, bo się podejrzanie kręciłem po lotnisku) i poleciałem do Zielonej.
Mili panowie z Lost&Found wyglądali na zdecydowanie młodszych niż „Miś”, jednak świetnie by się w tamtej rzeczywistości odnaleźli. Inna sprawa, można to jakoś zrozumieć. Poza rzeczami pozostawionymi na pokładach samolotów zajmują się oni zagubionym bagażem. A do tego trzeba wypalić w sobie resztki współczucia. Przy mnie tłumaczono anglojęzycznemu byłemu obywatelowi ZSRR, że jego bagaż nie poleciał razem z nim i dopiero za cztery dni będzie ten bagaż mógł na Okęciu odebrać. Wszystko z profesjonalnym uśmiechem. Nie mamy pańskiego płaszcza…
Telefon odebrał następnego dnia mój brat. Odebrał i wysłał Inpostem. Tym razem dotarł po dwóch dniach. Kiedy poprzednim razem wysyłałem telefon Inpostem, zapodział się gdzieś na sortowni i dotarł po ponad tygodniu. Ale Inpost przynajmniej płaci podatki w Polsce. W każdym razie tak mówią.
À propos Inpostu, w zeszłym tygodniu byłem na imprezie inaugurującej polską edycję magazynu „GQ”. Do samego magazynu mam stosunek osobisty. Prawie dwadzieścia lat temu pracowałem przy poprzedniej próbie wypuszczenia na rynek polskiej wersji. I muszę przyznać, że te parę tygodni miało naprawdę znaczący wpływ na moje dalsze zawodowe życie. Odnoszę wrażenie, że były to najlepsze czasy tego magazynu. W Polsce nie ma zwyczaju, żeby magazyny lajfstajlowe robić dla dorosłych ludzi. W Polsce z zasady robi się je głupio. Albo mądrze, tyle że z gówniarskiego punktu widzenia. Być może dlatego próby lokalizowania porządnych magazynów kończą się porażkami. Tak jak było z „Esquire” czy jest z „Vogue”.
Jim Nelson, ówczesny redaktor naczelny „GQ”, szanował czytelników. Nie marnował ich czasu, na przykład sesje mody, której ci czytelnicy na pewno by na siebie nie założyli. No i przede wszystkim teksty. Publikowano teksty autorów, którzy mieli coś do powiedzenia. To też rzecz niespotykana w polskim lifestylu. No i zdecydowanie nie było tam zwyczaju wchodzenia – excusez le mot – w dupę bohaterom. Mimo iż zwykle nie byli to aktorzy tefałenowskich telenowel, tylko zdobywcy Oscarów.
Cóż, nie zabrałem się jeszcze za polską edycję. Odwlekam to, kultywując nadzieję, że będzie lepiej niż zwykle. Zacznę pewnie od dwóch rozmów. Z Radkiem Sikorskim i Michałem Sołowowem. Chętnie bym poczytał, jak się ma atomowy biznes Sołowowa, o którym to biznesie mówiono w Warszawie, że podpisanie na niego umów było jednym z powodów istnienia trzeciego rządu Mateusza Morawieckiego. Nie przeczytam, bo najprawdopodobniej przeprowadzający wywiad dziennikarz pewnie nic na ten temat nie wiedział. Podobnie Radka Sikorskiego nie zapytano, co miał w głowie, kiedy publikował na Twitterze tweet o Nord Stream, który odbił się tak dużym echem wśród globalnej dyplomacji.
Sama impreza inauguracyjna. Ciekawe dla mnie doświadczenie, gdyż na poprzedniej tego rodzaju byłem dobre dziesięć lat temu. Towarzystwo się nieco zmieniło. Mnóstwo nic mi nie mówiących nowych twarzy. A stare też jakieś inne. Generalnie poziom warszawskiej chirurgii plastycznej pozostawia wiele do życzenia. Twarze jak od sztancy. No i wszechobecny Ozempic. Ciekawe, kiedy się okaże, że jednak jest jakaś kara za jego nadużywanie.
Na imprezie wystąpił jakiś polskojęzyczny Koreańczyk z Konkursu Chopinowskiego. Niestety słabo było słychać, bo brzęk kieliszków bywał głośniejszy niż fortepian.
Ten sam fortepian wystąpił tydzień później na imprezie z okazji dwudziestolecia polskiego Google.
Tym razem grał Polak. Też z Konkursu Chopinowskiego. Piękne ten fortepian ma brzmienie. Shigeru Kawai. Na tej imprezie poznałem ponaddwumetrowego niegdysiejszego wiceministra finansów. Ciekawe to było doświadczenie. No i sztuczna inteligencja Google zrobiła mi portret konny.
Impreza była w hotelu Warszawa. Wracałem per pedes. Pod Domami Centrum postanowiłem zgodnie z polityką prezydenta (miasta stołecznego – nie szydzę z przykrej sytuacji 1 czerwca) Rafała Trzaskowskiego – piesi first, sforsować Marszałkowską. Nie spodobało się to zmotoryzowanemu patrolowi państwowej policji. Policjant zaczął mnie obsztorcowywać. Robił to głupio, bo zadawał pytania. Ja na wszystkie logicznie odpowiadałem. Przykład – On: Ale po torowisku? Ja: Ale o tej porze tramwaje już jeżdżą. I tak parę razy. W pewnym momencie myślałem, że się zagotuje, a za każdym razem mówiłem mu, że ma rację i że nie powinienem tego był robić. Skończyło się na tym, że mnie odeskortowano do przejścia dla pieszych. Gdybym nie był starym dziadem, to by pewnie nie zdzierżył i kończyłoby się to dla mnie dużo gorzej.
2. „Trzej Panowie K.”. Sponsoruję ten podkast jakąś obraźliwie niską kwotą. Polecam Państwu po pierwsze tego podkastu słuchać, po drugie też go sponsorować. Bo jest to wyraźnie lepsze niż krajowa średnia w temacie komentowania geopolitycznej rzeczywistości.
Cóż, okazało się, że jednak dzieli mnie z panami K. pokoleniowa przepaść. W znaczeniu: żaden nie liznął historii rosyjskich ruchów rewolucyjnych. Nie żebym był jakimś specjalistą od tego. Miałem homeopatyczne ilości wiedzy na ten temat podawane, bez specjalnego zaangażowania ze strony nauczycieli w szkole podstawowej, bo w liceum to już profesorowi Eminowiczowi nie chciało się nawet wspominać na ten temat.
Zadałem panom K. tzw. leninowskie pytanie. Czyli pytanie z tytułu słynnej nigdyś broszury z 1902 roku „Co robić?”, w której Włodzimierz Iljicz napisał jak zorganizować rewolucyjną partię i przygotować ruch robotniczy do skutecznej walki.
Cóż, z perspektywy stu lat z okładem można odpowiedzieć: На ленинский вопрос „Что делать?” есть ленинский ответ: больше расстреливать.
Wypadało, żebym się przyczepił do Kacpra Kity, który mówił dużo o francusko-chińskich kontaktach. Cóż, po Paryżu Xi był (też państwowo) w Budapeszcie. No i był też wcześniej w Polsce. Zaś PAD był trzy razy w Chinach. Ale wiadomo, co Macron, to Macron.
3. Obejrzeliśmy „Comey Rule”. Serial o Jamesie Comeyu, dyrektorze FBI w latach 2013–2017. Na podstawie jego książki „A Higher Loyalty: Truth, Lies, and Leadership”. Głównym bohaterem drugoplanowym jest oczywiście Donald Trump, który Comeya – oczywiście niesprawiedliwie – odstrzelił.
Bardzo dobrze, że teraz ten serial obejrzałem, bo przypomniał antytrumpową histerię z początków jego prezydentury. A przede wszystkim rosyjskie ślady. Świetnie mi się to wpisało w obecną dyskusję na temat amerykańskiej polityki.
Otóż nasz największy problem z polityką prezydenta Trumpa polega na tym, że jej nie rozumiemy. Bo ona jest inna niż ta, do której się przez dekady przyzwyczailiśmy. Nie mamy narzędzi, żeby ją rozumieć. Poza jednym. Doświadczeniem. Jeżeli sobie przypomnimy te wszystkie czerwone lampki, które się zapalały w 2016 czy 2017 roku – rosyjskie koneksje, niszczenie NATO etc. – i popatrzymy, jak się to skończyło w 2020, czyli obecnością amerykańskich żołnierzy na wschodniej flance, zgodami na nasze zakupy amerykańskiego sprzętu, blokowaniem Nord Stream 2, umowami z Polską, które umożliwiły ułatwiły później Bidenowi przerzucenie brygady do Rzeszowa przed wybuchem pełnoskalowej wojny na Ukrainie, uzbrojeniem Ukrainy w rakiety przeciwpancerne, a przede wszystkim realnym wzmocnieniem NATO, bo przecież gdyby nie Trump, nie wzrosłyby wydatki na obronność państw członkowskich (choć w tym przypadku nie można pominąć udziału Władymira Putina), widać wcale nie jest tak, jak się większości wydawało, że będzie.
Histeria dziś jest podobna jak wtedy. Mimo iż mamy tamto doświadczenie. Chyba że nie mamy.
Problem chyba jednak polega na tym, że komentator, który zapytany o politykę Trumpa odpowie, że nie ma co histeryzować, trzeba ze spokojem czekać i że patrząc na efekty pierwszej kadencji Trumpa uzyskanie tego spokoju nie powinno być specjalnie trudne, nie będzie już więcej o to pytany, bo taka odpowiedź będzie się słabo klikać.
I to jest zła informacja.










