1. Idąc do tramwaju, pod kebabem przy
Marszałkowskiej minąłem towarzystwo: dziewczynę i dwóch panów.
Towarzystwo, które najwyraźniej kontynuowało poprzedzający
wieczór. Dziewczyna ładna, panowie – chyba nie w moim typie.
Zachowywali się, jakby była piąta rano. Aż spojrzałem na
zegarek. Było zdecydowanie później. Zjadłem coś niedobrego ze
sklepu z kawą w przejściu pod rondem. Wsiadłem do tramwaju. Jakiś
pan z walizką, o wyglądzie mieszkańca Kaukazu zapytał mnie, czy
tramwaj jedzie na jakąś ulicę. Powiedziałem, że nie wiem.
Wsiadł. Zaczął sprawdzać coś w telefonie. Pewnie tę ulicę.
Sprawdził i poszedł do motorniczego chyba kupić bilet. Co było
później – nie wiem, gdyż z tramwaju wysiadłem.
[Żeby nie
było niedomówień – wygląd mieszkańca Kaukazu miał pan, nie
jego walizka].
Tak jakoś zawsze wychodzi, że jeżeli już
przez Ogród Saski przechodzę to robię to w świąteczne
przedpołudnie. Na placu Piłsudskiego spokój, jaki może być tylko
na godzinę przed początkiem kameralnej imprezy. BOR, Żandarmeria,
Media. Postałem, pogadałem, zaczęli się pojawiać goście, którzy
wcześniej byli na mszy w Katedrze. Przyjechał pan z nadprogramowym
wieńcem.
Wieńce to jakieś chyba najważniejszy element naszej
polityki historycznej. W każdym razie, z determinacji chcących
wieńce składać można to wnosić. I to jest zła informacja.
W
programie wieniec miał składać PAD w asyście Ministra Obrony
Narodowej, szefa BBN-u i generałów. Jeden wieniec. Wieniec
nadprogramowy ponoć miał być składany przez prezesa IPN-u. W
scenariuszu imprezy tego nie było. Więc pan z wieńcem
nadprogramowym zaczekał na koniec. Porządek być musi.
Spod
Belwederu na plac Trzech Krzyży przejechałem aleje Ujazdowskie
wojskowym defenderem, którym później tę samą trasę w przeciwnym
kierunku pokonał PAD. Pożartowaliśmy z Panem Kierowcą z
wyposażenia. Zwłaszcza klamek. Bardzo brytyjskich. Kiedy wracałem
pod Belweder spotkałem grupę Amerykanów z generałem Hodgesem.
Generał szedł Alejami mijany przez samochody naszych oficjeli.
Droga szła mu wolno, bo co chwilę się zatrzymywał, by porozmawiać
z żołnierzami.
2. Można się przyzwyczaić, że słuchanie
przemówień PAD utrudniane jest przez grupki emerytów z KOD,
wyposażonych w trombity, gwizdki czy bębny. Tym razem było
inaczej. Chwilę po rozpoczęciu przemówienia nad trybuną zaczął
dość nisko krążyć śmigłowiec Mi8.
Przed w reklamie, nie
pamiętam którego OFE na stację benzynową podjeżdżał dziwnie
tunigowany tarpan. Wypadała z niego grupa młodzieży. Jakiś jej
przedstawiciel krzyczał do tankującego starszego pana – trzeba
mieć fantazję, dziadku. Coś się wtedy z tego tarpana urywało, a
starszy pan odpowiadał – trzeba mieć pieniądze, synku.
Kiedy
się ma i fantazję i środki – można użyć śmigłowca. Tylko po
co.
Defiladę oglądałem wśród dziennikarzy. W tym roku
otworzyli ją rekonstruktorzy. Konkretnie – grupa rekonstruująca
zespół akrobacyjny lotnictwa polskiego z początku lat
siedemdziesiątych.
Dziennikarze zastanawiali się, co ma być
tym nowym uzbrojeniem, które zapowiadał lektor. No i wyszło im na
to, że chodziło o Raki. Ponoć świetne moździerze samobieżne.
Defilada wyszła super. Po niej impreza miała się zakończyć.
Minister Obrony postanowił jednak złożyć wieniec. Złożył. Taką
miał fantazję. I środki.
Impreza w Belwederze
przyjemniejsza niż w zeszłym roku. I nie chodzi tylko o pogodę.
Dosiedziałem do końca. Razem z kolegą, który ma na imię jak
rondo Babka. Dopijając ostatnie wino dopadła mnie konstatacja, że
mój pradziadek-legionista byłby ze mnie dumny. Że sobie dopijam
ostatnie wino na tarasie u Komendanta. Pradziadek chyba nigdy nie był
w Belwederze. Nie mam już niestety kogo zapytać. I to jest zła
informacja.
3. Na Okęcie jechałem z duszą na ramieniu.
Kupiłem bilet dzień wcześniej, przez aplikację. Niestety nie
został po tym żaden ślad. Poza zablokowaniem środków na karcie.
Przez dobę próbowałem się na lotowską infolinię dodzwonić.
Najdłużej muzyczki słuchałem przez godzinę. Nie było to zbyt
interesujące. Bogu dzięki się okazało, że rezerwacja jest. Z
kartą pokładową zacząłem się więc błąkać między sklepami a
bramkami. W jednym ze sklepów wypatrzyłem niewidziany od dobrych
paru lat – Absolut 100. Wziąłem flaszkę, pognałem do kasy,
kasjerka popatrzyła na kartę pokładową i powiedziała, że Służba
Celna zabroniła im sprzedawać alkohol na loty krajowe. Panie
Premierze Morawiecki, jak żyć?
Z rozpaczy poszedłem do
McDonald's. Restauracji innej niż wszystkie [czym tu się chwalić].
Obsługujący pan był trochę dziwny. Sytuacja przypominała grę w
tchórza – tym razem, kto pierwszy się odezwie. Podchodzę. On
patrzy. Ja patrzę. On patrzy. Ja patrzę. On patrzy. Przegrałem.
Kiedy czekałem na moje frytki od lady odeszła pani w mundurze
Służby Ochrony Lotniska. Siadła kawałek dalej. Nagle mnie pyta:
sorry sir, is it your luggage? [najwyraźniej w moim czarnym
garniturku, czarnym krawacie, z biało-czerwoną w klapie wyglądałem
zagranicznie]
Zaprzeczyłem. Wstała, zapytała głośno, choć
bez efektu, czy ktoś się przyznaje do tej walizki. Później
zażądała od obsługi dostępu do telefonu. Obsługa miała z tym
jakiś problem, ale w końcu udało się ten problem jakoś
rozwiązać. Po chwili przez głośniki poszukiwano właściciela tej
walizki. Nikt się nie zgłosił. Pani w mundurze Służby Ochrony
Lotniska sobie poszła. Walizka została. Przynajmniej przez
dwadzieścia minut bo później poszedłem dalej. W każdym razie w
tej walizce raczej nie było bomby, bo gdyby była, to byśmy o tym
usłyszeli. Ciekawe, czy dalej ta walizka tam stoi. Szara. Kabinówka.
Na czterech kółkach.
Samolot okazał się bombardierem w
malowaniu nieodżałowanego Eurolotu. Leciał ze czterdzieści minut.
Pani stewardessa witająca nas w Zielonej Górze brzmiała dość
zabawnie, kiedy się ma świadomość w jakiej odległości od
Zielonej Góry leży Nowe Kramsko.
Nie ma się co nabijać.
Samolot prawie pełen, więc pasażerom to nie przeszkadza.
Przyjechały po mnie Bożena z Mileną. Bohatersko, bo to jednak
prawie północ była. Zatankowaliśmy w Sulechowie. Wygląda na to,
że drożeje gaz. I to jest zła informacja.