1. Miałem w tym roku napisać tekst o
służbie zdrowia. O tym, co widziałem, kiedy umierała moja babcia.
Nie udało mi się. I to jest zła informacja.
Babcia w wieku
prawie 88 lat trafiła na ostry dyżur chirurgiczny ze złamaną
nogą. Postanowiła pójść do kościoła. Kościół z XVII wieku.
Drewniany. Żeby wejść, trzeba przekroczyć konstrukcyjną belkę.
No i na tej belce babcia się potknęła.
Miała zostać
zoperowana. Niestety ogólny stan był zły. Ordynator tłumaczył,
że szpital nie jest przygotowany do takich sytuacji. Chciał babcię
wysłać do szpitala, który przygotowany był. Stacja krwiodawstwa
etc. Generalnie bał się odpowiedzialności.
I chyba miał
problem z podjęciem decyzji.
Zawieszenie trwało chwilę.
Nie bardzo wiedziałem co robić. W końcu jeden z lekarzy, przerwał
grę w sapera i wyjaśnił mi co się dzieje.
Otóż szpital nie
służy do leczenia ludzi, tylko wykonywania procedur medycznych. Bo
takie zakontraktowane są przez NFZ. Przyjmując moją babcię ze
złamaną nogą, zajął się wykonaniem procedury „złamana noga”.
Za wykonanie procedury „złamana noga” szpital dostanie z góry
ustaloną kwotę i nie ma możliwości, żeby tę kwotę cokolwiek
zwiększyło. Koszty badań i konsultacji przypadku mojej babci już
przekroczyły tę kwotę. Ale to jakoś jest wpisane w ryzyko –
szpital dostaje ekstra pieniądze za ostry dyżur.
Więc to, że
babcia czeka na zabieg, nie ma służyć wymuszeniu łapówki, bo
łapówek się teraz brać zupełnie nie opłaca. Tylko wynika z
asekuranctwa ordynatora. Że sam zabieg jest prosty, że można go
zrobić w każdej chwili. Kiedy tylko ordynator się zdecyduje. Po
paru dniach babcia będzie wypisana. Bo tu jest chirurgia. Tu się
nie leczy, tu się operuje. I za to płaci NFZ.
Lekarz –
wyluzowany starszy gość. Przez parę godzin operował, resztę
dyżuru przesypiał, bądź grał w sapera.
Przy okazji
opowiedział mi o największym problemie szpitali – lekarz rodzinny
dostaje budżet na każdego pacjenta. W ramach tego budżetu powinien
wykonywać badania z którymi wysyła pacjenta do szpitala, żeby ten
wykonał jakąś procedurę medyczną.
Innymi słowy – pacjent do szpitala
powinien trafiać z diagnozą.
Lekarze rodzinni wystrajkowali
sobie to, że pieniądze nie wydane na pacjentów trafiają do ich
kieszeni. Więc zamiast wysyłać do szpitala pacjentów
zdiagnozowanych, wysyłają pacjentów z podejrzeniem. Więc badania
musi robić szpital. Niestety NFZ mu za to nie oddaje pieniędzy, bo
wypłacił je już lekarzom rodzinnym. Szpitale więc mają deficyt.
Narastający.
Potwierdziła mi to pielęgniarka pracująca w
SOR w innym szpitalu. Lekarze rodzinni potrafią namawiać pacjentów,
którzy mają jechać na planowy zabieg, by
dzwonili po pogotowie, mówiąc, że nastąpiło pogorszenie stanu.
Dzięki temu lekarz nie musi płacić za transport.
Ordynator
zdecydował się na wysłanie babci karetką do szpitala
wojewódzkiego. Z 50 kilometrów w jedną stronę. Babcia spędziła
na izbie przyjęć chyba kwadrans. Jakiś lekarz coś podpisał,
wsadzono ją znowu do karetki i wróciła. Podobny do piłkarza
Lewandowskiego kierowca karetki aż mnie przepraszał, że brał
udział w czymś tak idiotycznym.
Babcię zoperowano. Wszystko
poszło gładko, choć ordynator przed zabiegiem krzyczał na babcię
(słabo słyszała), że może operacji nie przeżyć. Później było
różnie. Babcia była raz w lepszym, raz w gorszym stanie. Szpital
zrobił to, za co zapłacił mu NFZ, więc wiadomo było, że się
zaraz będzie chciał babci pozbyć.
Próbowałem rozmawiać z
lekarzami o tym, czy jest jakiś oddział, gdzie by ją można było
przenieść – w gorsze dni leżała w malignie. Dałem sobie
spokój, kiedy jeden powiedział, że lepiej, żeby umierała w domu.
Musiałem wrócić do Warszawy. Opiekę nad babcią przejęła
matka. Udało mi się ubłagać ordynatora, żeby babcię wypisano
dzień później, by matka zdążyła dojechać z Niemiec, gdzie
pracuje. Karetka przywiozła babcię do domu. Po kilku godzinach
wylądowała w stanie ciężkim w innym szpitalu (zapalenie płuc).
Jej stan zaczął się poprawiać. I nagle zmarła.
Znajoma
pielęgniarka sugerowała, żeby sprawdzić, czy dostała odpowiednie
leki. Nie zrobiliśmy tego.
Drugi szpital jeden z pierwszych w
sprywatyzowanych w okolicy. Delikatnie mówiąc – śmierdzący.
Dowiedziałem się później przypadkiem, że lekarz rodzinny, który
się zajmował moją babcią (kiedyś nie przepisał jej leków na
ciśnienie, tłumacząc, że wyczerpał jakiś limit – babcia się
nie awanturowała, zaczęła brać co drugi dzień, wypisał, kiedy
poszedł do niego przyjaciel matki) zarabia rocznie kilkaset
tysięcy złotych.
System ochrony zdrowia korumpuje lekarzy
(chodzi mi o 'korupcję' w pierwotnym tego słowa znaczeniu). Nikt
nic z tym nie robi.
Brałem kiedyś udział w twitterowej
dyskusji z ministrem Arłukowiczem. Kiedy zapytałem go, czy to
prawda, że do kieszeni lekarzy rodzinnych trafiają niewydane na pacjentów pieniądze – zamilkł.
Kiedy dziś widziałem Arłukowicza
z Neumannem mówiących o dobru pacjenta – nie mogłem im uwierzyć.
Firmują zły system. Zajmują się nim wyłącznie pod koniec
grudnia. Kiedy pojawia się problem, którego nie mogą nie zauważyć.
Nie może nie widzieć go lek. med. Ewa Kopacz.
Pewnie dlatego
życzyła nam zdrowia.
Punktów 2. i 3. dziś nie będzie.
Wystarczy pierwszy.
Miejmy nadzieje, że w 2015 nastąpi
jakaś poważna zmiana.
PS. Na korkowej tablicy w pierwszym szpitalu był napis „Salus aegroti suprema lex”.
http://blogroku.pl/2014/kategorie/1-stycznia-2015,ayz,tekst.html