1. Wsiadłem do metra. W związku z
szeroko rozumianym zagrożeniem terrorystycznym robię to niechętnie.
W metrze jedna pani czytała „Rzeczpospolitą”, jakiś pan
„Gazetę Polską”, inny „08/15” Kirsta. Młody człowiek
Hobbita. Jeszcze dwie osoby jakieś inne książki. Więc z tym
czytaniem nie jest aż tak źle, jak się czyta gdzieniegdzie.
Szkoda, że tak mało mamy metra.
Przeczytałem na stronie TVN Warszawa,
że organizacja dnia otwartego zamkniętej linii metra kosztował
435500 zł. Muszę przyznać, że to dobrze wydane pieniądze, bo
część obywateli naszego kraju wierzy, że druga linia
warszawskiego metra działa. Przecież w telewizji pokazali, jak pani
Premier z panią Prezydent jechały. Dyrektor Zydel (jak powszechnie
wiadomo) do Ratusza przyszedł z reklamy. Z agencji, która odpowiada
za spoty udające programy informacyjne, w których red. Zientarski
udaje dziennikarza, który opisuje samochody udające dobre.
Agencja
ta przygotowywała kampanię promocyjną programu in vitro. Tego, w
którym można urodzić cudze dziecko, które nie jest cudze, bo
przepisów nie dostosowano do rzeczywistości, która przez
wprowadzenie tego programu się diametralnie zmieniała.
Rozmawiałem
kiedyś z pewnym kolegą o tym programie. Uważał, że to świetny
pomysł Platformy na poprawę notowań, bo bezpłodność to wielki
problem Polaków. Zaczęliśmy liczyć i wyszło, że nie aż tak
wielki. Bo 15%, których dotyczy to nie jest ogół mieszkańców
Polski, tylko par w wieku 25–45 lat. Jeżeli odejmie się połowę,
która z powodów światopoglądowych na pewno się na in vitro nie
zdecyduje, to się okaże, że większym realnie problemem jest
niemożność znalezienia przedszkola. Cóż, kolega to lewicujący
trydziestoparolatek z Warszawy. Singiel.
Z metra wysiadłem na
Wilanowskiej. Przy wyjściu stał pan z psem. Na kurtce miał
naszywkę: Ochrona Metra – Przewodnik Psa. Przesiadłem się do
autobusu jadącego w stronę Piaseczna. W autobusie czytało
zdecydowanie mniej pasażerów. Za to prawie wszyscy mieli w uszach
słuchawki. Dojechałem do Domu Volvo, gdzie pani na recepcji
chciała ukryć przede mną Staszka. Prawie jej się udało. Prawie.
Ucięliśmy sobie ze Staszkiem miłą pogawędkę o importowaniu
samochodów. Wyszło z niej, że minister Biernat swojego Evoque mógł
kupić naprawdę tanio. Są sytuacje, w których dealerowi opłaca
się sprzedać samochód poniżej kosztów. Ale nie będę się na
ten temat teraz rozpisywał.
Pawełek z Faster Doga by się
ucieszył, bo usłyszałem o kilku patentach, które robią koncerny,
żeby poprawiać wyniki w tabelkach. Pasowałoby to do jego teorii o
końcu naszego świata.
Pawełek to wybitny fotograf. Namawiam
go, żeby przy okazji Faster Doga uruchomił działalność
polegającą na wykonywaniu drogich i pięknych zdjęć do
dokumentów. Większość dokumetowych fotografów robi taką
fuszerkę, że klientki waliłyby drzwiami i oknem. Choć
niekoniecznie, bo zakratowane. Na razie do koncepcji Pawełek
podchodzi z ograniczonym zainteresowaniem. I to jest zła
informacja.
Staszek przepowiada, że Volvo będzie mieć
kolejny rok sukcesów. I bardzo dobrze. Ludzie jeżdżący volvo są
z siebie zadowoleni. Im więcej zadowolonych ludzi tym lepiej.
Szef
CBA powinien zostać honorowym ambasadorem marki Range Rover. Za
utrwalanie w społeczeństwie przekonania, że mały SUV jest
„luksusowym samochodem terenowym”.
A poważnie: używanie
CBA do wewnątrzpartyjnych rozgrywek to jednak przegięcie.
2.
Odebrałem XC70 D5. Chyba najbardziej volvowate ze wszystkich volvo.
Duże kombi w kształcie volvo. Długo czekałem na możliwość nim
pojeżdżenia. Jechałem sobie spokojnie obwodnicą z prędkością
80 km/godz. patrząc, jak samochód nagradza mnie za ekonomiczną
jazdę wyświetlając dziwny znaczek na tablicy rozdzielczej.
Wyprzedzali mnie dziwni ludzie w normalnych samochodach typu
dwudziestoletnia Corsa, patrząc z wyższością, bądź brakiem
zrozumienia. No bo jak można nie korzystać z maksymalnych
możliwości, jakie daje droga szybkiego ruchu. Szczerze mówiąc –
miałem ich spojrzenia gdzieś, gdyż im nigdy raczej się nie
zdarzyło zbliżyć do 300 km/godz.
Dojechałem do Muzeum
Powstania Warszawskiego. Sprawdziwszy wcześniej, że 158kW D5 radzi
sobie całkiem nieźle z pozorną krowiastością auta.
Muzealny
strażnik próbował mnie wziąć sposobem, bo gdy powiedziałem, że
ja do dyrektora. Zapytał: Którego? Nie zbił mnie z pantałyku.
Dyrektor Ołdakowski zastanawiał się do kogo najbardziej
podobny jest minister Kamiński. Mnie wyszło, że ze wszystkich
propozycji najbardziej to chyba do tego lorda-eunucha z „Gry o
tron”.
Później dyrektor Ołdakowski przedstawił mnie
swojemu zastępcy. Ale wcześniej przeprowadziliśmy rozmowę, której
struktura przypominała zabawę dziecięcą – mówi się słowo,
następny mówi słowo zaczynające się na ostatnią literę
poprzedniego itd. Tylko, że w naszej sytuacji to były raczej całe
zdania.
Od Michała Kamińskiego do dzikiej świni przeszliśmy
wbrew pozorom dość długą drogą.
No i później przyszedł dr
Gawin. I rozmowa nieco się uporządkowała.
Wyobrażam sobie jak
wygląda kiedy obaj panowie dyrektorzy siedzą tam i knują.
Jeszcze później przyszła pani, która ma A5 (dwulitrowego
diesla) i była kierowniczką kierownika z mojej poprzedniej pracy
(ona kierowniczką była gdzie indziej – nie tam, gdzie ja miałem
swojego kierownika). Co ciekawe na temat rzeczonego miała bardzo
podobne do mnie zdanie.
Przyszedłem na pół godziny,
wyszedłem po godzinach czterech. Wycyganiłem „Miasto ruin”
niestety na Blue Ray-u. Czyli w technologii, która zanim na dobre
zdążyła się spopularyzować już okazała się pozbawiona sensu.
Będę musiał kupić odtwarzacz i to jest zła informacja.
3.
Wróciłem do domu. Monika Olejnik do spółki z Ryszardem Kaliszem
jeździła po Zbigniewie Ziobrze.
No i z tego wszystkiego
poczułem, że niestety zaraza mnie rozbiera i naprawdę nie mam siły
iść na imprezę urodzinową Marcina Klimkowskiego. I to jest zła
informacja, bo dyskusje z nim dostarczają mi wiele radości.