Z życia urlopowanego urzędnika centralnej administracji.
1. Przyleciałem w nocy do Babimostu. Najpierw na Okęciu lazłem do bramki na końcu świata. Trzydziestej którejś. Chwilę mi zeszło, bo nie wszystkie taśmociągi działały. Doszedłem, kiedy przez sąsiednią bramkę przelewała się kolejka zmierzających do Barcelony. Albo Madrytu. Ale raczej Barcelony. Linią lotniczą, jakiej wcześniej nie zauważyłem. Kolejka znikła. Wpuszczacze, którzy mają jakąś nazwę – Agenci? nie pamiętam – wezwali ze dwa razy, w dwóch językach, pasażerów by się stawili celem boardingu. Przyszła jakaś pani. Zniknęła za bramką. Wpuszczacze się rozpłynęli. Upłynęło z 10 minut. Z tego czegoś nieopodal, co trudno nazwać fotelami, bo fotele jednak są choć trochę wygodne – wstało trzech zalegających tam przynajmniej od czasu, kiedy przyszedłem młodych ludzi. Podeszło do moich wpuszczaczy i zaczęło pytać o samolot do Barcelony. Albo Madrytu. Ale raczej Barcelony. Moi wpuszczacze odpowiedzieli, że chyba odleciał. Młodzi ludzie zapytali, czy coś tym można zrobić. Moi wpuszczacze odpowiedzieli, że raczej nic. Zacząłem się zastanawiać, czy jeżeli ci młodzi ludzie by się udali do któregoś ze sklepów, celem kupienia flaszki (bo cóż innego im pozostało), to czy sklep by im tę flaszkę sprzedał, mimo i karty pokładowe mają na odleciany samolot. Nie dowiem się tego raczej i to jest zła informacja. Choć może nie tak bardzo, bo ta wiedza nie jest chyba warta przeżycia doświadczenia niezauważenia odlotu własnego samolotu. Rzut beretem od bramki.
2. No więc przyleciałem do Babimostu. Przyjechała po mnie Bożena. Wyszło, że jechała tyle, co ja leciałem. Stanęliśmy na rynku w Sulechowie. Rynek w tym przypadku nazywa się plac Ratuszowy. Poprzednio byłem tam w 2015 r. Dudabusem. Kandydat poprosił mnie, bym mu przyniósł kawę. Nie mogłem znaleźć kawiarni. Na rogu był bar, którym rządził – na oko – Wietnamczyk. Zrobił tę kawę, mimo iż nie należała do serwowanego asortymentu. Pogadaliśmy chwilę. Był przekonany, że będzie zmiana.
W domu poleciałem od razu zobaczyć jak się ma trawa. Miała się nieźle.
Rano obudził nas pan, który przywiózł kupioną przez Bożenę bibliotekę. I to jest zła informacja, bo środowy upał mnie wykończył, więc godzina snu więcej by się przydała.
3. Podłączyłem do A8 chińskie ustrojstwo umożliwiające podłączenie iPhone do klasycznej nawigacji z dwutysięcznego roku. Zadziałało od razu i muzyka via bluetooth i zestaw głośnomówiący. Niestety nie udało mi się dobrze ułożyć przewodów i nawigacja nie do końca siadła na swoje miejsce. I to jest zła informacja, bo chyba będę musiał dostać się do tych przewodów z innej strony a tak do końca nie wiem jeszcze jak to zrobić.
Pojechaliśmy do Łagowa popływać wodnym rowerem. Przez Poźrzadło. Na wysokości wieloma dyplomami docenianej restauracji Defka minął nas pan, który na nosie miał wariację na temat lustrzanych Aviatorów Ray-Bana. Na torsie zaś dumnie niósł T-shirt z napisem „jebać to gówno”. Po angielsku. Cienias.
1. Przyleciałem w nocy do Babimostu. Najpierw na Okęciu lazłem do bramki na końcu świata. Trzydziestej którejś. Chwilę mi zeszło, bo nie wszystkie taśmociągi działały. Doszedłem, kiedy przez sąsiednią bramkę przelewała się kolejka zmierzających do Barcelony. Albo Madrytu. Ale raczej Barcelony. Linią lotniczą, jakiej wcześniej nie zauważyłem. Kolejka znikła. Wpuszczacze, którzy mają jakąś nazwę – Agenci? nie pamiętam – wezwali ze dwa razy, w dwóch językach, pasażerów by się stawili celem boardingu. Przyszła jakaś pani. Zniknęła za bramką. Wpuszczacze się rozpłynęli. Upłynęło z 10 minut. Z tego czegoś nieopodal, co trudno nazwać fotelami, bo fotele jednak są choć trochę wygodne – wstało trzech zalegających tam przynajmniej od czasu, kiedy przyszedłem młodych ludzi. Podeszło do moich wpuszczaczy i zaczęło pytać o samolot do Barcelony. Albo Madrytu. Ale raczej Barcelony. Moi wpuszczacze odpowiedzieli, że chyba odleciał. Młodzi ludzie zapytali, czy coś tym można zrobić. Moi wpuszczacze odpowiedzieli, że raczej nic. Zacząłem się zastanawiać, czy jeżeli ci młodzi ludzie by się udali do któregoś ze sklepów, celem kupienia flaszki (bo cóż innego im pozostało), to czy sklep by im tę flaszkę sprzedał, mimo i karty pokładowe mają na odleciany samolot. Nie dowiem się tego raczej i to jest zła informacja. Choć może nie tak bardzo, bo ta wiedza nie jest chyba warta przeżycia doświadczenia niezauważenia odlotu własnego samolotu. Rzut beretem od bramki.
2. No więc przyleciałem do Babimostu. Przyjechała po mnie Bożena. Wyszło, że jechała tyle, co ja leciałem. Stanęliśmy na rynku w Sulechowie. Rynek w tym przypadku nazywa się plac Ratuszowy. Poprzednio byłem tam w 2015 r. Dudabusem. Kandydat poprosił mnie, bym mu przyniósł kawę. Nie mogłem znaleźć kawiarni. Na rogu był bar, którym rządził – na oko – Wietnamczyk. Zrobił tę kawę, mimo iż nie należała do serwowanego asortymentu. Pogadaliśmy chwilę. Był przekonany, że będzie zmiana.
W domu poleciałem od razu zobaczyć jak się ma trawa. Miała się nieźle.
Rano obudził nas pan, który przywiózł kupioną przez Bożenę bibliotekę. I to jest zła informacja, bo środowy upał mnie wykończył, więc godzina snu więcej by się przydała.
3. Podłączyłem do A8 chińskie ustrojstwo umożliwiające podłączenie iPhone do klasycznej nawigacji z dwutysięcznego roku. Zadziałało od razu i muzyka via bluetooth i zestaw głośnomówiący. Niestety nie udało mi się dobrze ułożyć przewodów i nawigacja nie do końca siadła na swoje miejsce. I to jest zła informacja, bo chyba będę musiał dostać się do tych przewodów z innej strony a tak do końca nie wiem jeszcze jak to zrobić.
Pojechaliśmy do Łagowa popływać wodnym rowerem. Przez Poźrzadło. Na wysokości wieloma dyplomami docenianej restauracji Defka minął nas pan, który na nosie miał wariację na temat lustrzanych Aviatorów Ray-Bana. Na torsie zaś dumnie niósł T-shirt z napisem „jebać to gówno”. Po angielsku. Cienias.