1. Zastanawiałem się dlaczego chyba
nikt na Twitterze nie jest w stanie ogarnąć kwestii rozliczania
delegacji. Czyli tego na czym tak naprawdę polegał przewał
Hofmana. Zastanawiałem się, aż doszedłem do wniosku, że
najwyraźniej wszyscy przez całe życie albo pracują albo na
'śmieciówkach', albo 'prowadzą działalność'. Czyli w życiu nie
rozliczali delegacji.
Ale po kolei.
Po pierwsze posłowie mogą używać
prywatnych samochodów do pełnienia obowiązków. Oświadczają, że
przejechali miliard kilometrów. Kancelaria mnoży liczbę z
oświadczeń przez ogólnie obowiązującą stawkę. I kwotę, która
wyjdzie przelewa na konta posłów.
Poseł wpisze trzysta, dostaje za
trzysta. Wpisze trzydzieści tysięcy, dostaje za trzy i pół, bo
limit jest.
Informacje o tym są powszechnie dostępne. Raz do roku
jakaś gazeta o tym pisze, ale jakoś żadnej afery się z tego
nie robi.
Ale nie o to chodzi.
W tym przypadku chodzi o delegacje.
Jeżeli pracodawca deleguje (wysyła) pracownika, należy mu się
zwrot kosztów podróży.
I dieta. I coś tam jeszcze, ale w tym
przypadku nie o to chodzi.
Zwrot kosztów podróży można
rozliczać na dwa sposoby. Rachunkami, albo ryczałtem. Jeżeli
pracownik jedzie swoim samochodem, to można mu rozliczyć faktury za
paliwo, ale to nie jest sprawiedliwe, bo samochód się zużywa, więc
pracownik jest w plecy. Dlatego wprowadzono ryczałt kilometrowy. Od
czasów komuny są to dwie stawki uzależnione od pojemności granicą
jest 900 cm. Pracownik jedzie, pracodawca mnoży odległość przez
stawkę i wypłaca.
Zasadniczo może wymagać potwierdzenia
tego, że pracownik był tam, gdzie został wysłany, ale nie ma
takiej konieczności. Może uwierzyć na słowo.
I to codziennie się praktykuje w
setkach tysięcy firm. I to wszystko jest legalne.
Nielegalne jest poświadczenie
nieprawdy. Czyli zgłoszenie jednego środka lokomocji (samochodu) i
użycie innego (samolotu). I to zrobili panowie posłowie.
Jeżeli taki redaktor Węglarczyk –
bądź co bądź wicenaczelny Rzepy nie wie o co chodzi, znaczy, że
w Rzepie nie ma nikogo na etacie. I to jest zła informacja.
2. Święto, świętem – robić
trzeba. Wziąłem husqvarnową dmuchawę i poszedłem w park. Miałem
nawet drobną scysję z Bożeną, która uważała, że z trawy
liście to raczej grabiami.
Grabie złe nie są, ale wygrabienie
przyczepy liści zajęłoby mi ze dwie doby. Dmuchanie – pięć
godzin. Niestety zanim skończyłem zrobiło się ciemno. I nie
skończyłem. I to jest zła informacja, bo dmuchawę będę zaraz
musiał oddać, choć bardzo się z nią zżyłem.
3. Pakowaliśmy się. W międzyczasie
zobaczyłem w telewizorze urywki z zadym towarzyszących Marszowi
Niepodległości. Niesamowite jest jakie excusez le mot pierdoły
mogą w telewizorze opowiadać tzw. eksperci. Znam osobiście trzech
kiboli. Wszyscy piastują stanowiska dyrektorskie. Wykształceni.
Branże różne. Nie są wykluczeni. Nie są ofiarami transformacji.
Mają całkiem niezłą przyszłość. No i chodzą się excusez le
mot encore napierdalać z policją. Bo lubią. No i nic wspólnego z
Marszem Niepodległości nie mają, poza tym, że można ich spotkać
w jego okolicy.
A druga sprawa, że gdyby nie
Blumsztajn i Krytyka Polityczna tzw. kibolstwo nie zaprzątałoby
sobie głów rzeczonym marszem. Ale tego nikt już nie pamięta. I to
jest zła wiadomość.
Wróciliśmy do Warszawy w trzy i pół
godziny. Superb daje radę. Ale to dłuższa historia.