1. Musiałem użyć budzika. Staram się
żyć w ten sposób, żeby nie musieć tego robić. No więc wstałem,
wziąłem prysznic (nie pomógł – dalej spałem) ubrałem się,
poszedłem do sklepu, gdzie kupiłem
dwa banany, butelkę Kingi Pienińskiej
i pół litra Jacka Danielsa. Ze sklepu, piechotą udałem się na
Nowogrodzką, po drodze czytając jak red. Wójcik prostuje, co
napisałem o tzw. drugim zegarku ministra Kamińskiego w poprzednich
Negatywach. „Fakt” przywiązuje większą wagę do faktów niż
niejedna gazeta, której dziennikarze mają się za lepszych.
Razem
z kolegą Rybitzkim wsiedliśmy do Dudabusu. Pan o fizjonomii
SS-mana, przedstawiający się „biuro prasowe” wygnał nas na tył
autobusu. Pilnując byśmy się nie zmieszali z młodzieżówką PiS.
Autobus ruszył. Na placu Zawiszy minęliśmy redaktora Gmyza. Nie,
żebyśmy pana redaktora zauważyli, zauważyliśmy tweeta w którym
to konstatował.
Jechaliśmy na zachód Autostradą Wolności,
rozmawiając z red. Pereirą o „Zwykłym polskim losie”. Redaktor
Pereira tłumaczył, że pomysł zamordowania milicjanta to nie są
żadne śmichy-chichy. Trudno się było z nim nie zgodzić. Ten
milicjant mógłby być czyimś ojcem. Mógł na przykład być ojcem
Jurka Owsiaka.
I wtedy Polska by była zupełnie inna niż jest.
Podróżujące z nami panie redaktorki nie mogły uwierzyć, że
książka kończy się w październiku 1992 roku.
Mnie się
przypomniała dykteryjka, którą przed kilkunastu laty usłyszałem
od red. Rumianka.
Redaktor Rumianek karierę telewizyjną
rozpoczynał od pracy w Redakcji Wojskowej TVP. I jako reporter tejże
redakcji leciał kiedyś dokądś helikopterem z Ministrem Obrony
Narodowej. I rzeczony minister zaczął opowiadać pewną zabawną (w
swoim mniemaniu) historię. Otóż była jednostka wojskowa, w której
nie było „niepowrotów”. Znaczy, żołnierze z przepustek
wracali zawsze na czas. A nie dość, że wracali, to jeszcze
niechętnie na te przepustki jeździli. Rzecz była na tyle
podejrzana, że aż przeprowadzono śledztwo. Niczego nie wykazało,
więc wysłano agenta undercover. No i rzeczony agent wykrył, że
jednostka przez ścianę sąsiadowała z ośrodkiem opieki
społecznej. Żołnierze odkryli, że przez strych da się do tego
ośrodka wejść, porwali stamtąd kilka umysłowo cofniętych
dziewcząt i zainstalowali je gdzieś w koszarach i uprawiali z nimi
seks. Taka sytuacja.
Redaktor Rumianek dziwił się wtedy,
jak minister może takie rzeczy opowiadać dziennikarzom i jeszcze
się z tego śmiać. Minister. No właśnie nie pamiętam. Może to
był wiceminister. Nazwiska nie pamiętam, ale jakoś mi się
skojarzyło.
Dwa razy przez autobus przebijał się operator
TVN taszcząc kamerę. Za każdym razem mówił, że przeprasza, że
jest w ciąży. Humor operatorów jest nie do podrobienia. Kiedy
przebił się na przód za drugim razem i przez czas dłuższy kręcił
to drogę, to Kandydata na tył przyszedł pan z biura prasowego (ten
o fizjonomii SS-mana) i poprosił dziennikarza TVN, żeby ten wywarł
presję na operatorze, żeby już skończył. Dziennikarz TVN
skądinąd rozsądnie zapytał, dlaczego on (człowiek o fizjonomii
SS-mana) sam mu tego nie powie. Człowiek (o fizjonomii SS-mana)
odpowiedział, że nie chce wywierać presji na wolne media. Co było
nawet śmieszne.
Rozmawialiśmy z paniami redaktorkami o
kondycji dziennikarstwa. Na przykład o tym, że starszy analityk
Szacki rozwinął skrzydła od czasu, kiedy przestał pracować w
Gazecie. No i usłyszałem, dlaczego starszy analityk Szacki jest
starszym analitykiem. Otóż wcześniej analitycy w think tanku
„Polityki” dzielili się na młodszych analityków i analityków,
ale stwierdzono, że młodszy analityk nie brzmi wystarczająco
prestiżowo, więc młodsi analitycy stali się analitykami, a
analitycy – starszymi analitykami. Logiczne.
Nie można
było oczywiście ominąć tematu „Durczoka”. Postawiłem tezę,
że większości polskich mediów trudno zajmować się tematem
molestowania, bo większość miała jakiegoś naczelnego, który
miał zwyczaj romansowania z pracownicami. Niektórzy z tych
naczelnych wciąż są naczelnymi. Na mediach elektronicznych znam
się słabo – ci, którzy się znają lepiej mówią, że specyfika
pracy powoduje, że przez lata takie zachowania były tam oczywiste.
Na mediach papierowych znam się lepiej. Redaktor Pereira raczył
powątpiewać, że napiszę „Adam Michnik”. Napisałem. Mogę napisać
jeszcze „Grzegorz Lindenberg”, mogę np. „Piotr Najsztub”.
Problem polega na tym, że coś, co w korporacyjnej Ameryce jest
potępiane od wielu lat, w Polsce zaczyna być od niedawna. I
właściwie trudno powiedzieć, od kiedy jest. Zresztą nawet kobiety
nie są tak jednogłośne w potępianiu tego rodzaju zachować u
szefów. Potępiają zdecydowanie te, które nie mają takich
doświadczeń. Choć nie do końca. Jedna z moich młodszych
koleżanek napisała na fejsie przed paroma dniami, że Durczoka nie
żałuje, ani mu nie współczuje. Że pracuje w korporacji i ma
nadzieję, że teraz, nareszcie, paru gości zostanie skłonionych do
tego, żeby się nad sobą porządnie zastanowić.
Pamiętam, że
tej koleżance uwiedzenie bezpośredniego przełożonego zajęło
kiedyś parę tygodni.
W każdym razie teraz ten, kto podważa
wiarygodność tekstów we „Wprost” jest za molestowaniem. I to
jest zła informacja.
2. Dojechaliśmy do Władysławowa (nie
mylić z Władysławowem) Dudabus zatrzymał się przy gminnym
ośrodku zapobiegania nie pamiętam czemu. Kandydat wysiadł,
wygłosił przemówienie, później dyskutował z obywatelami. Jeden
zaczął krzyczeć, że nie pozwoli złego słowa powiedzieć na
Edwarda Gierka, trochę bez sensu, bo Kandydat akurat mówił, że
zadłużenie z czasów Gierka było niższe niż to, które powstało
w ciągu ostatnich lat. Ale reszta obywateli zakrzyczała obywatela
się awanturującego. Ja udałem się do pobliskiego sklepu
spożywczo-monopolowego, gdzie się okazało, że poza alkoholem
można kupić jedynie batoniki. Za radą pani sprzedawczyni wziąłem
Grześka – Toffi, którego zjadłem ze smakiem. W gminie
Władysławów są bunkry, czyli jest zajebiście.
Bunkry, czyli
bardziej schrony bojowe wybudowano w 1939 roku, po czym wycofano się
bez walki. Zabrakło kogoś, kto by zaprotestował – i żądał,
żeby zamiast fortyfikacji wybudowano przedszkole.
Kandydat
zostawił w autobusie iPada. Niestety zahasłowanego, a już
myślałem, że się zabawię w prof. Kuźniara.
Mieliśmy
ruszać, ale zgubiła się ekipa TVN. Redaktor Pereira sugerował,
żeby jechać bez nich. Żartowniś.
Ruszyliśmy do Turka. Tak,
wiem, że odmienia się – Turku, ale co ja poradzę, że mnie Turek
śmieszy.
Turek spore miasto. Ze słusznej wielkości
rynkiem. Przy rynku kebab. Turecki kebab. Znaczy tak się nazywa.
Znaczy nie tylko mnie Turek śmieszy.
Na rynku kamień. Na
kamieniu napis: „Jesteśmy w Unii Europejskiej. Turek. 1.05.2004”
Przypomniał mi się wstęp do Winnetou, w którym Karol May napisał
– „Turcja, ten chory człowiek Europy”.
Kandydat wygłosił przemówienie, porozmawiał z mieszkańcami i poszedł pod kościół
złożyć kwiaty pod tablicą pamięci Lecha Kaczyńskiego. Obok była
druga poświęcona zamordowanym w Katyniu mieszkańcom ziemi
turkowskiej. 78 nazwisk. Obok tablica poświęcona turczanom
zamordowanym przez hitlerowców w obozach i więzieniach – ze dwa
razy więcej nazwisk.
Aż mnie kusiło, żeby metodą dr. Kunerta
poszukać powtarzających się nazwisk. Niestety musieliśmy się
spieczyć.
Wróciliśmy na rynek, gdzie Kandydat udzielał
wywiadu lokalnej telewizji, a panowie z biura prasowego pilnowali
(również stosując nielegalnie przymus bezpośredni), żeby nikt
nie wszedł w kadr.
Na balkonie kamienicy obok kebabu wisiał
napis – „Mówimy nie decyzji Komisji Europejskiej w sprawie
zamknięcia elektrowni i kopalni »Adamów«”. To ma być pierwsza
polska elektrownia zamknięta ponoć w związku z polityką
klimatyczną. Węgiel się ponoć i tak powoli kończy, ale jeszcze
na dobrych parę lat by starczyło. Przy minimum samozaparcia by się
dało w Brukseli załatwić przesunięcie decyzji. Ale kogo w
Warszawie może interesować coś, co się nazywa Turek.
I to jest
zła informacja.
Przysłuchiwałem się dyskusji grupki stojących
z boku obywateli, którzy najpierw się zastanawiali, czy Kandydat
jest wierzący, później na chwilę przywołali temat ułaskawienia,
by przejść do osoby lokalnego dziennikarza rozmawiającego z
Kandydatem. Pani mówiła, że go nienawidzi, bo kiedyś była jego
sąsiadką, a on głośno w nocy imprezował, więc nie mogła spać.
Nienawidziła go tak bardzo, że powtarzała to kilka razy.
Z
Turka, no dobra, z Turku ruszyliśmy do Słupcy. Kandydat przyszedł
do nas przez chwilę porozmawiać. Opowiedzieliśmy mu o konferencji,
którą zwołał wcześniej kierownik sztabu pana Prezydenta,
wyciągając sprawę ułaskawienia. Kandydat odpowiedział, że
wszystko, co miał do powiedzenia w tej sprawie powiedział cztery
lata temu. Po tym, kiedy prokuratura śledztwo umorzyła nie
dopatrując się sensu w złożonym przez Kancelarię Prezydenta
Komorowskiego zawiadomieniu.
Swoją drogą tekst redaktora
Krzymowskiego byłby kuriozalny, gdyby nie to, że ostatnio w
„Newsweeku” i na „naTemat” takie teksty powoli stają się
normą. Mocny tytuł, ciut słabszy lead. I później właściwy
tekst, w którym wszystko się nieco rozmywa.
Reporter TVN
koniecznie chciał, żeby Kandydat sprawę skomentował.
Zastanawialiśmy się nawet ile razy będzie pytanie powtarzał.
Metoda red. Rachonia jest dziś bardzo popularna. Kandydat coś
odpowiedział i najwyraźniej nie dał się na niczym złapać, bo
nic z pracy ekipy TVN nie załapało się do wieczornych Faktów.
W
Słupcy stanęliśmy na pustym targowisku. Na którym ktoś
sprzedawał kolekcję antycznej elektroniki. Telewizory kineskopowe,
magnetowid, resztki po drukarkach HP i kilka kilkunastoletnich
telefonów komórkowych. Dudabus stanął między ZUS-em, Galerią
Słupecką, Szaletem Miejskim i Strażą Pożarną. Kandydat wygłosił
przemówienie i porozmawiał z mieszkańcami. W Galerii Słupeckiej
jest sklep chiński, można też kupić utensylia konieczne przy
produkcji domowych wędlin.
W Słupcy zjedliśmy obiad. Przy
obiedzie odbyłem nieprzyjemną rozmowę na temat dziennikarstwa
motoryzacyjnego. Jedna z pań redaktorek. Konkretnie red. Baranowsk,a
była na prezentacji Qashqaia w Chorwacji. Trafiła do samochodu z
dwoma młodymi ludźmi z jakiegoś tam portalu, którzy opowiadali
jakie cudowne jest życie dziennikarzy motoryzacyjnych bo samochody
mają za darmo porządne, mogą podjechać pod uczelnię i laski
rwać, a na karty paliwowe robić zakupy na stacjach benzynowych.
Żeby nie wstyd, który mi po wybitej w Navarze szybie został, to
bym zadzwonił do Doroty i spróbował ustalić co to za młodzieńcy
byli. Żeby jakąś zemstę wymyślić, bo po takim czymś trudno
dowodzić, że pięciogwiazdkowy hotel nie wpływa u normalnych a na
ocenę samochodu.
3. Ze Słupcy ruszyliśmy do Wrześni.
Września to słusznej wielkości miasto. Dudabus stanął na płycie
rynku. Przedstawiciele mieszkańców czekali z transparentami.
Okazało się, że miejscowy PiS-owski aktyw nie zorganizował
nagłośnienia. Co zostało źle odebrane przez obecnych.
Rozmawialiśmy z paniami, które zaczęły narzekać na powstającą
fabrykę Volkswagena. Brzmiało to tak – z warszawskiego punktu
widzenia – abstrakcyjnie, że aż zaczęliśmy je dopytywać. Cóż
złego jest w sukcesie ministra Piechocińskiego? Ze dwa tysiące
nowych miejsc pracy. Panie odpowiedziały, że by wolały, żeby te
miejsca pracy były w polskim przedsiębiorstwie, bo oddano ziemię
Niemcom, a bez ziemi nie ma Polski. Panie nie były opisywanym
wielokrotnie typem z moherowym beretem. Nie były specjalnie stare i
nie sprawiały wrażenia excusez le mot pierdolniętych. Wtedy mi się
przypomniało, że znam już kilku Wielkopolan, którzy organicznie
nie znoszą Niemców. A to Września. Miasto niby spore, ale nie aż
tak, żeby się osobiście nie znało rodzin tych dzieci od
strajku.
Kandydat rozmawiał z obywatelami. Ja słuchałem jak
dwóch panów z boku rozmawia o tym, że nie bardzo rozumieją jak
się to stało, że we Wrześni wciąż wygrywa PO. Tylko przez
chwilę nie rozumieli, bo szybko sobie wyjaśnili, że ludzie
narzekają, a później – jak przychodzi co do czego – nie idą
na wybory. Kandydat poszedł złożyć kwiaty najpierw pod pomnikiem
pomordowanych przez UB, później pod pomnikiem tych dzieci od
strajku. Strasznie ten pomnik jest brzydki. I to jest zła
informacja.
Wcześniej miała miejsce dość zabawna sytuacja, bo
miejscowy aktyw nie był pewien, czy są przygotowane kwiaty do
złożenie przez kandydata, więc wykonano parę nerwowych ruchów.
Ważne, że się okazało, że wszystko jest w porządku. Kandydata
specjalnie – jak usłyszałem – przeprowadzono dwa razy pod
ratuszem, żeby wyprowadzić z równowagi urzędujących tam
urzędników. Naród wrzesiński bardzo był obecnością Kandydata
podekscytowany, jedna pani nawet wręczyła mu telefon, żeby
porozmawiał z jej córką. Później jeden pan powiedział, że to
historyczny dzień dla Wrześni.
Z Wrześni ruszyliśmy
kulczykowym odcinkiem Autostrady Wolności do Konina. Redaktor
Pereira udał się na przód, by przeprowadzić z Kandydatem rozmowę.
Zrobiło się nerwowo, gdyż usłyszeliśmy, że Kandydat z Konina
wraca samochodem, więc szans na rozmowy później już nie będzie.
Panie redaktorki z jednej strony chciały z Kandydatem porozmawiać,
z drugiej nie chciały przerywać redaktorowi Pereirze. Nawet
oferowałem im pomoc, ale postanowiły zaczekać.
Redaktor
Pereira nagrywał do samiuśkiego Konina. W którym, w auli jakiejś
szkoły było zebranie z aktywem. Kandydat wygłosił bardzo dobre
przemówienie, odebrał do dzieci kwiaty, zrobiono mu z nimi zdjęcie.
Porozmawiał bezpośrednio z ludźmi. Po czym odpowiedział na
pytania lokalnych mediów. Między pytania lokalnych mediów z
energią, jak podczas konferencji w KPRM, wbił się redaktor
Pereira, który zacytował tweet niejakiego Niklewicza cytującego
słowa premier Kopacz, że najbliższych latach Polska ma stać się
jednym z 20 najbogatszych krajów świata. Kandydat odpowiedział, że
się z tego cieszy.
Chodziło o to, że wcześniej Kandydat coś
takiego powiedział, a kiedy to powiedział, to na oficjalnym koncie
prezydenta Komorowskiego pojawił się komentarz, że to jest
całkowicie nierealne.
Ze szkoły pojechaliśmy pod jakiś
chyba kościół. Złożyć kwiaty pod tablicą. Piszę chyba
kościół, bo architekt pozwolił sobie na wiele. Na fasadzie
budowli przedstawiono symbolicznie ważne wydarzenia z życia św.
ojca Kolbego. Nowatorsko przedstawiono.
Zapytano nas, czy się
obrazimy, jeżeli kandydat pojedzie w Dudabusie jeszcze z godzinę, a
później przesiądzie się do służbowej Octavii. Powiedzieliśmy,
że się nie obrazimy.
Ruszyliśmy. Kandydat przyszedł do nas na
tył i do samej Warszawy, znaczy z dwie i pół godziny
rozmawialiśmy. Dla tej rozmowy opłacało się przemęczyć te
kilkanaście godzin. Znam Kandydata dobrze i od dawna. Bardzo dawna.
Wciąż mnie zadziwia.
I tu się muszę przyznać, że mój
perfidny plan z ósmej rano spalił na panewce. Otóż przy pomocy
przemyconej na pokład Dudabusu flaszki Jacka Danielsa chciałem
wprowadzić nieco pamiętanej z czasów licealnych świeżości.
Niestety się okazało, że właściwie nikt nie chce w tym
performance uczestniczyć. Coś tam wypił red. Pereira. Usta
zamoczył kolega Rybitzki, więc właściwie musiałem wypić flaszkę
sam. Nie był to dla mnie jakiś specjalny wyczyn. Przez cały czas
udało mi się trzymać fason, poza jednym momentem, kiedy w dość
nowatorski sposób próbowałem analizować historię Rabacji
Galicyjskiej. Zrobiło się wtedy przez chwilę bardzo cicho.
Następnym razem muszę wziąć mniejszą flaszkę.