poniedziałek, 13 października 2014

12 października 2014


1. Obudziło mnie dużo za wcześnie. Pożytek z tego był taki, że obejrzałem jak w TVN24 plącze się w zeznaniach na temat Sławomira Nowaka pani poseł Pomaska.
Pani poseł przez jakiś czas zbierała bardzo wysokie noty. Prawdopodobnie brało się to z tego, że pilnowała, by dobrze deklinować jej nazwisko. 
Na próbie tłumaczenia posła Nowaka poległa. Z kretesem.
Ale trzeba mieć bardzo mały rozumek, żeby w telewizji próbować to dziś robić. Platforma generalnie nie ma ręki do kobiet.

Poszedłem na śniadanie. Hotel „Puro” okazał się jeszcze gorszy niż myślałem. Podać na śniadanie jajecznicę, która nie dość, że jest zimna, to jeszcze przypalona. Na tę jajecznicę nabrał się również pan Siwiec, który rano wyglądał zdecydowanie podobniej do siebie. Jajecznicę dzióbnął kilka razy, po czym odniósł talerz jak najdalej od swojego stolika.

Zrobiłem sobie herbatę. W znaczeniu: z wielkiej maszyny pobrałem wrzątek. Maszyna ustawiona była tak, że przypomniało mi się, co to znaczy menisk wypukły. Woda była brązowawa, ale wydawało mi się, że mi się wydaje, a jednak się nie wydawało. Maszyna robi również kawę. Więc jeżeli ktoś wcześniej nalewał kawę, to resztki tej wcześniejszej kawy są we wrzątku. I to jest zła informacja.

Po śniadaniu postanowiłem się chwilę jeszcze zdrzemnąć. Ustawiłem tabletem (nowoczesny hotel, wszystko się robi tabletem) budzik. I to był bardzo zły pomysł, bo kiedy zaczął dzwonić nie dało się go wyłączyć. Na tablecie (starym samsungu) mogłem jeszcze przeczytać korespondencję do poprzednich lokatorów. Bo ktoś, kto projektował system nie wpadł na to, żeby czyścić wiadomości po wymeldowaniu. Ja z kolei nie wpadłem na to, że wiadomości mogą być do kogoś innego.
Słowem: hotel nie wart polecenia.

2. Ruszyłem na zachód. Na jakimś – bliżej nieokreślonym poznańskim skrzyżowaniu skończyło mi się paliwo, dobrze, że miałem bańkę i lejek i parę litrów benzyny. Im było późno, tym się gorzej czułem. Rozwiązywanie problemu z niejadącym samochodem byłoby ponad moje siły.
Zatankowałem na jakimś Orlenie. Nie wyraziłem zainteresowania, ani numizmatami, ani hot-dogami, ani kawą, ani płynem do spryskiwaczy. Ruszyłem dalej. I generalnie było mi coraz gorzej. I kiedy zrobiło mi się bardzo, bardzo źle – stanąłem na parkingu, żeby się zdrzemnąć.
Drzemałem słuchając radia. Konkretnie jedynki. I chyba po raz pierwszy w życiu wysłuchałem odcinka „Matysiaków”. Jedynka to musi być jakaś PiS-owska stacja, bo w „Matysiakach” nabijano się z końca remontu ulicy Świętokrzyskiej, donic, szpar w bruku. Nazwisko HGW nie padło.
Ruszyłem. Za Pniewami wziąłem parę autostopowiczów. Chłopak gadał. Ojciec wojskowy, więc się ciągle przeprowadzali, więc wszędzie ma znajomych. A w tym miejscu, gdzie teraz mieszka, to kiedyś było tak, że wszyscy mężczyźni pojechali do Afganistanu. I zostały same żony. Co się tam wyrabiało. Ile było rozwodów później. I że za Afganistan dostawali ekstra 60 tys. zł, więc się to raczej nie opłaca. A jak pracował w Holandii, to Holender chciał go wysłać do pracy do Afryki, ale on nie pojechał, bo się trochę bał, a teraz by pojechał. Holender z Afryki do Holandii sprowadzał samochody, bo w Afryce są tańsze. I miał żonę, która jeździła TiR-em.
I tak przez jakieś 40 minut. Jechali na Gibraltar. Ciekawe czy się wydostali z Polski.

Wpadłem do Lidla. Zaczęli sprzedawać wafle nazywane andrutami. I mają całkiem niezłe ogórki kiszone w folii. Czekałem 12 minut aż skończy się piec chleb. Nie było warto, bo wyszedł słaby. I to jest zła informacja.

3. Na wsi panowie kopacze naprawili płot, zakopali studnie. I rozpoczęli proces kopania do sąsiadów. Przy okazji trafili na czegoś fundamenty, obok których był chyba śmietnik. Flaszki, porcelana. Wszystko potłuczone. Zacząłem w tym grzebać. Dowiedziałem się, że w Rokitnicy mieszkali kiedyś kulturalni ludzie. Używali kieliszków, całkiem ładnej porcelany, pili wina, piwo, napoje spirytusowe. Będę musiał poprosić pana Janka, wirtuoza koparki, żeby zdjął trochę więcej ziemi, może znajdę coś ciekawego.

Wieczorem u sąsiadów na podwórku nie oglądałem meczu. Na wsi nie jest jak w mieście, gdzie po wrzaskach można rozpoznać, że ktoś, coś ustrzelił. A tu – cisza. Więc największy sukces w historii Polski minął mnie bokiem.

Gienek chce sprzedać swoją starą wueskę. WSK to coś w sam raz na kryzys wieku średniego. Nikt nie zarzuci jej tego, że jest harleyem. Chodzi mi więc po głowie pomysł, by ją kupić.
I to jest zła informacja.

niedziela, 12 października 2014

11 października 2014




1. Panowie połączyli dwa kawałki azbestowej rury za pomocą czegoś, co trochę wyglądało jak nowoczesny sposób na unieruchomienie połamanej nogi. Puściłem wodę, by sprawdzić, czy jest szczelnie pod ciśnieniem. Pan Kierownik-brygadzista zasugerował, żebym sprawdził, czy po drugiej stronie rury wszystko jest ok. I miało to głęboki sens, bo się okazało, że kran na stołówce się rozpadł od mrozu, więc całe ciśnienie uchodziło do zlewu.
Poprosiłem pana Kierownika-brygadzistę, by nie uszkodzili drzewa, które pięknie rośnie nad miejscem, gdzie mieli wkopywać studnię, i żeby naprawili bramę. Dzień wcześniej dwóch młodych pracowników zostało wysłanych, by rozwalili kłódkę, bo od nieotwierania nie dało się jej otworzyć. Panowie poszli, kłódki nie ruszyli, za to uszkodzili bramę. Pan Kierownik-brygadzista bardzo mnie przeprosił i obiecał, że szkody zostaną usunięte. Pożegnałem się ze wszystkimi i ruszyłem do Milicza, gdzie Audi miało pokazać nowe TT.
Ruszyłem jakieś dwie godziny za późno. Ale cóż można było poradzić.
Jechałem trasą, którą ponad rok temu wracaliśmy z Głogowa, z kremacji babci.
Przypomniał mi się opryskliwy pan palacz, który nie mógł zaczekać 10 minut, bo coś tam. Spóźniliśmy się, bo na A2 oberwała się chmura, a później, pod Poznaniem było – jak zwykle pod Poznaniem. Napisałem 'palacz', bo gość zachowywał się zupełnie jak palacz, a nie ktoś z branży funeralnej.

Przez rok skończyli remontować drogę koło Sławy. Nie całą – ten kawałek, który remontowali.
Gdzieś po drodze była gorzelnia. Jej bramy pilnowało dwóch świętych na słupach. Podobnych, do tych z Piotra i Pawła w Krakowie. Muszę znaleźć to miejsce na Street View. Może rozpoznam którzy to.

W Lesznie na skrzyżowaniach wisiały plakaty wyborcze. Na jednym była pani. Blondynka wyfotoszopowana. Julia Krakowiak. Niżej było mniejsze zdjęcie dziada z wąsami. I napis – Warto zaufać młodym. Zbigniew Haupt. Dziwni są ci peeselowcy.

Z Leszna do Rawicza DK5 jest S5. I to jest dobra informacja. Do Milicza dojechałem spóźniony półtorej godziny. I to jest zła informacja, bo nie zdążyłem na konferencję poświęconą TT. A konferencje Audi są naprawdę dobre merytorycznie.

2. W Miliczu wsiedliśmy do samochodów. Prowadziła pani z Natemat. Gdybym wiedział, że jest z Natemat, to by, może troszkę poszydził, ale nie wiedziałem i starałem się być miły.
Nowa TT ma oszałamiające wnętrze. Oszałamiające w tym wnętrzu jest to, jak zostało wymyślone. Brak wyświetlacza na środku – wyświetlacz jest zamiast zegarów. Znaczy zegary są wyświetlane, ale jeżeli się na przykład korzysta z nawigacji, to widać tam przede wszystkim mapę, bo zegary robią się mniejsze. To jest super, są z tego dumni – słusznie. Ale na mnie jednak największe wrażenie zrobiło umieszczenie sterowania klimatyzacją – wewnątrz tych dziur, z których wieje. Kiedy się to widzi pierwszy raz, człowiek się dziwi, że wcześniej nikt na coś tak oczywistego nie wpadł.
Nie jestem wielbicielem TT. Być może dlatego, że jedyny znany mi osobiście właściciel takiego samochodu był – nie napiszę: dupkiem. Nic nie napiszę, bo nie wiem jakim innym słowem można kogoś takiego określić. To auto jest w porządku. Tak w porządku, że chyba bym się nawet nie wstydził, że ktoś mnie w tym aucie zobaczy. TT to w tym przypadku nie jest skrót od Tulskij Tokariew. Zakłady w Tule robiły też samowary.
Audi TT nie ma nic z samowarem wspólnego.

Dojechaliśmy na tor. Świeżo ułożony z polbruku. Ośrodek doskonalenia jazdy. Z płytami poślizgowymi. Nie lubię. Najpierw obwoził nas po torze Mateusz Lisowski. Bardzo dobry kierowca. Później jeździliśmy z instruktorami, którzy tłumaczyli nam, że Quatro w tym TT jest nowatorskie, bo bardziej może regulować przód-tył.
Jak się powłącza wszystkie systemy wspomagające, TT samo jedzie. Wychodzi z poślizgów, nie wpada w nie. Dobrze jest wymyślone.
Zastanawiałem się tylko, czy taki ktoś, kto sobie takie auto kupi, pojeździ nim i będzie przekonany, że jest mistrzem kierownicy, gdy wsiądzie do jakiegoś innego auta – czy się od razu nie zabije, bo systemy wspomagania będą gorsze, bądź ich nie będzie. Ciekawy problem.
Po raz kolejny się przekonałem, że nie mam talentu do driftowania. Ale chyba mnie to nie boli.

Panowie instruktorzy kazali jeździć z dwiema rękami na kierownicy. Bo inaczej się nie czuje auta. I to jest zła informacja. Bo ja, najwyraźniej nigdy nie będę auta czuć.

3. Z toru pojechaliśmy do Poznania. Do hotelu „Puro”. Hotel nowy. Nieco przekombinowany. Niby w samym środku miasta, ale z widokiem na rozsypującą się synagogę przerobioną na basen. Kiedy wszedłem do pokoju telewizor ryknął na mnie telewizją nadającą disco polo. Później się jeszcze okazało, że gniazdko do komputera wyłącza się kiedy się wychodzi z pokoju. Ale to nic. Kolacja była całkiem całkiem, niestety obsługa kelnerska w postaci pryszczatego młodzieńca – była beznadziejna. Clou wieczoru było jak pan kelner wsadził Leszkowi Kempińskiemu palec do zupy. Na sali siedział pan Siwiec. Miał strasznie czerwoną twarz. Być może miało to jakiś związek z butelkami czerwonego wina, które pojawiały się na jego stole.
Broniłem idei samochodów elektrycznych. Leszek nie zgadzał się z moimi argumentami. Polityka Audi jest taka, że nie zrobią samochodu elektrycznego, jeżeli ten nie będzie miał zasięgu 950 km. Opowiadał też o gazie (CNG) robionym przez wiatraki z powietrza. I temu się mam zamiar przyjrzeć.

Później, właściwie po kolacji, rozmowa zeszła na mejle. I konieczność na nie odpisywania. Postanowiliśmy Leszkowi pomóc. Pierwszy z brzegu: Leszku, chciałbym zrobić reportaż w fabryce, czy mógłbyś mi załatwić to i trzylitrową A8 na podróż.
Dość szybko rozwiązałem tę sprawę: W związku z pracami nad procedurami związanymi z niebezpieczeństwem epidemii Eboli aktualnie nie można niestety zorganizować zwiedzania fabryki, Odezwę się, kiedy procedury będą wdrożone.
Leszkowi pomysł się nawet spodobał. Teraz, kiedy go o coś poproszę, a on odpowie mi używając argumentów epidemiologicznych będę wiedział o co chodzi.

Kelner zupełnie przestał ogarniać zamówienia alkoholowe, więc, żeby mu ułatwić życie, razem z kolegą z Sharpa, który tu akurat występował jako internetowy dziennikarz motoryzacyjny zamawialiśmy tylko podwójne Danielsy. I to nie jest dobra informacja.

A Jack ostrzegał – pij odpowiedzialnie.

sobota, 11 października 2014

10 października 2014


1. Poranek z cyklu: człowiek by się jeszcze chwilę przespał, a słychać, że robota wre, więc istnieje poważne niebezpieczeństwo, że coś złego się wydarzy.
Wstałem. Panowie nadgryźli już betonowy chodnik do stołówki.
Pan Kierownik, który się okazał brygadzistą złapał łopatę i uchronił przed łyżką pana Janka, wirtuoza koparki rurę zasilającą wodą stołówkę.
Nad rurą zebrało się konsylium, była ona zrobiona z azbestu. Azbestowa rura, kiedy leży w ziemi jest w porządku, ale kiedy się ją odkopie bardzo jest wrażliwa. I to, że się ją bezboleśnie udało odkopać, to wielki sukces jest. „Bo jak by pierdolnęła, to byśmy pływali”. Trzeba by ścigać tego gościa z Gminy, co odcina wodę.
Moje nieśmiałe próby wyjaśnienia, że jestem panem tej rury – znaczy, że wiem, gdzie jest zawór – paliły na panewce. Panowie koncentrowali się na tym, że ryra nie została uszkodzona.
No i wtedy osunęła się ziemia i rura pękła. Woda nie chlusnęła, bo zawór był zamknięty. Panowie przez chwilę nie chcieli wierzyć, że to ta rura, o której im mówiłem, ale jak puściłem wodę, i ta zaczęła lecieć –uwierzyli.
Zaczęli się wtedy zastanawiać jak dwa kawałki rury połączyć, bo to nie jest zbyt proste, bo azbestowe rury dawno wyszły z użycia. Pan Kierownik, który okazał się brygadzistą wymyślił, że rozwiązanie można znaleźć w Sulechowie. Zadzwonił więc do Mietły, kierownik budowy z pytaniem, czy wracając skądś tam nie może zboczyć do sklepu. Nie mogła – jak antycypował pan Kierownik, więc wsiadł w samochód i pojechał sam. Ruszając powiedział, że do Sulechowa dojedzie nim się jedna piosenka skończy. Zapytałem: jaka? Nie odpowiedział. I to jest zła informacja.

2. Istnieje sprawiedliwość na tym świecie. Zadzwoniła Bożena z delikatną pretensją, że dopiero z „3 negatywów” się dowiedziała, iż kanalizacja do sąsiada Tomka będzie szła od studzienki przed domem. W efekcie ona, prawny właściciel działki – nie miała szansy się sama zgodzić. I, że wypadałoby, bym – zanim takie decyzje podejmę – do niej pro forma zadzwonił. Bo nie chodzi o to, że ona by miała coś przeciwko, tylko o to, że się rządzę.
No i jest w tym jakaś logika. I to jest zła informacja,

3. Pan Kierownik wrócił po godzinie z Sulechowa. Przywiózł jakiś patent dołączenia dziwnych rur, który wyglądał tak profesjonalnie, że aż żal go było zakopywać.
Panom udało się nie przerwać kabli zasilających dom i latarnie, latarni jednej nie przewrócić i położyć z piętnaście metrów rur, co było generalnie rekordem tygodnia. Więc koniec pracy był pełen pozytywnego nastroju
Pan Janek, wirtuoz koparki odłączył koguta, w którym się spalił silnik.
W Świnoujściu, bez koguta bym nie mógł zacząć roboty – powiedział.
Okazało się, że pracowali tam przy budowie Gazoportu. Rano musieli z checklistą sprawdzać, czy wszystko spełnia warunki. Zajmowało to sporo czasu. Koparka bez koguta nie mogła rozpocząć pracy. I to jest zła informacja.


czwartek, 9 października 2014

9 października 2014



1. Tym razem obudziły mnie dźwięki maszyn. Najbardziej dotkliwe jest pikanie cofającej ładowarki, połączone z dźwiękiem jej pracującego na wysokich obrotach silnika.
Koło płotu stoi skrzynia ze światłowodem. Obok skrzyni jest studzienka z tymże. Studzienka była niebezpiecznie blisko miejsca, przez które miała iść rura ściekowa.
Ale wcześniej szła rura z wodą. Rura z wodą i studzienka kablowa nie pozwalały na postawienie szalunku. I to była zła informacja, bo co panowie kopali, to im się osypywało. 

Studzienkę kablową zabezpieczały łańcuchy. Znaczy najpierw łańcuchy były na wszelki wypadek, później, kiedy osypała się ziemia studzienka na tych łańcuchach wisiała. Znaczy łańcuchy były przyczepione do łyżki ładowarki, która co chwilę musiała mieć uruchamiany silnik, żeby było ciśnienie w hydraulice. 

Do tego w pewnym momencie w koparce jebła jazda. Znaczy nie dało się nią ruszyć. Pan Janek – wirtuoz koparki, naprawił jakąś cewkę wpychając w nią drewienko i koparka zaczęła znowu jeździć. 

Wykop miał ponad cztery metry. Panowie pracowali łopatami, nad nimi na łańcuchach wisiała studzienka, ziemia się osypywała. Panowie pracowali łopatami, nad nimi na łańcuchach wisiała studzienka, ziemia się osypywała. Panowie pracowali łopatami, nad nimi na łańcuchach wisiała studzienka, ziemia się osypywała. Aż pan Janek, wirtuoz koparki, przypomniał, że kiedyś używało się faszyny. I od słowa, do słowa z dwóch łomów, rurki i kilku desek wykombinowano mini szalunek. Ale to wszystko zajęło większość dnia.

2. Porozmawiałem sobie z panem Kierownikiem, który zdementował informację, że jest kierownikiem, bo jest brygadzistą. Kierownikiem budowy jest pani Ala, którą nazywają Mietła, bo się na niczym nie zna i nie ma z niej pożytku.
Pan Kierownik, który się okazał brygadzistą pracował przez wiele lat w Niemczech, i w Szczańcu wystawił sobie naprawdę superchatę. Niestety jego syn wyniósł się do Anglii, gdzie kupił dom. I jak kiedyś był na chrzcinach, to komuś z rodziny powiedział, że jakby miał tu wraca, to chyba tylko po to, żeby ten dom sprzedać.
Syn pana Kierownika, który się okazał brygadzistą studiował informatykę. I zrobił wiele komputerowych kursów. Ale pojechał do Anglii, gdzie najpierw mył naczynia, później został kierownikiem budowy. I ostatnio nawet dostał nagrodę od burmistrza Londynu za to, że jakąś szkołę 
wyremontował na czas.
Pan Kierownik, który się okazał brygadzistą w Niemczech nauczył się zupełnie innych standardów pracy. Jest sympatyczny, profesjonalny i ma rzadką u ludzi pracujących na polskich budowach potrzebę poszukiwania porządku i logiki. Przyjemnie jest na to patrzeć. Choć jakoś żal, kiedy się widzi, jak mu ręce opadają, kiedy któryś z pracowników zrobi coś idiotycznego.
Bo z pracownikami to jest problem. Mądrzejsi – wyjechali. Zostali dziwni. I to jest zła informacja.

3. Pan Janek – wirtuoz koparki, kopiąc, rozwalił kanał burzowy. To nawet dobrze, bo można było postawić szalunek. A kiedy ten przestanie być potrzebny, panowie jakoś te dwie rury połączą.
Niestety, przy okazji się okazało, że kanał jest mocno zamulony. I to nie jest dobra informacja.


Przez cały dzień żartowaliśmy o wykopywaniu skarbu. No i prawie się udało. Pan Janek wykopał łyżeczkę. Nie była srebrna. Tylko stalowa, nierdzewna. Firmy „Gerlach”. Z wybitą ósemką. To pewnie jakiś znak.
Ósemka, jeżeli ją przekręcić, wygląda jak nieskończoność. Miejmy nadzieję, że nie chodzi o czas do końca robót.

środa, 8 października 2014

8 października 2014


1. Obudziło mnie przeświadczenie, że coś jest nie tak. Chwilę mi zajęło, nim dotarło do mnie, że nie kopią. Nie było słychać wchodzącego na obroty silnika dużej koparki, stukania łyżką o dno wywrotki ani pikania cofającej ładowarki. Było cicho.
Cisza jest ok, ale skoro nie robią, znaczy później skończą. I to jest zła informacja.

2. Pojechałem do Świebodzina do stolarza. Stolarz oczywiście nic nie zrobił. Może zrobi za dwa tygodnie.
Zadzwonił kolega Wojciech, który dzień wcześniej w Koninie naprawiał toyotę dyrektora Zydla. Naprawiacz instalacji gazowych (Vialle – wtrysk gazu w fazie ciekłej) okazał się inżynierem od pomp. Poza naprawianiem instalacji gazowych zajmuje się projektowaniem i budową hydrauliki fontann. Z tego, co kolega Wojciech cytował, wynika, że diagnozę ministra Sienkiewicza potwierdza również kwestia fontann.
W każdym razie, gdyby ktoś chciał serwisować instalację wtryskującą gaz w fazie ciekłej powinien trzymać się z daleka od firmy Migaz z Modlińskiej w Warszawie. Potrafią tam zapomnieć założyć filtr.
W Lidlu w promocyjnej cenie było Châteauneuf du Pape. Jaka szkoda, że postanowiłem nie brać już do ust alkoholu.
Obok Lidla do ściany przyklejano pana Dajczaka, który obiecuje dobre zmiany dla lubuskiego.

Wpadłem do firmy zajmującej się zielenią by się dowiedzieć ile by kosztowało przycięcie drzew z podnośnika. Podnośnik zabudowany był na starze 266. Właśnie coś tam w nim naprawiano. Samochód podniósł się na tych podporach, na których staje, kiedy się używa podnośnika. Dzięki temu można było zdjąć koło nie używając lewarka.
Na tabliczce znamionowej przeczytałem, że fabryka w Starachowicach była imienia Feliksa Dzierżyńskiego. Nie pamiętałem o tym – i to jest zła informacja.
Star 266 to niesamowity pojazd. Fabrycznie wyposażony był w gumowe spodnie dla kierowcy – mógł pokonywać po dnie przeszkody wodne. Ważne, by szyba była nad poziomem wody.
Błażej Domagała, mój pierwszy mechanik opowiadał, że kiedyś jechali takim.
Jechali i nagle urwał im się wał. Wysiedli. Patrzą. Obok na polu pracował rolnik. Podszedł. Patrzy
– E, to już nie pojedzie – mówi.
– Pojedzie, pojedzie – odpowiadają.
– E nie pojedzie – odpowiada.
Wleźli pod stara, zdjęli wał. Przełączyli się na przedni napęd i ruszyli.
A rolnik tak się tym zdenerwował, że własną czapkę podeptał.

Wracając wypatrzyłem koło drogi grzyba – kanię. To był mój pierwszy grzyb od dawna.

3. Wpadłem na panów od kanalizacji. –Koparka nam jebła – powiedzieli – dlatego nie robimy.

Wyciągnąłem z pudełka dmuchawę do liści Husqvarny. Chwilę mi zajęło jej złożenie. Później nie mogłem jej odpalić. To akurat było całkowicie zrozumiałe, bo z wyłączonym zapłonem trudno jest uruchomić spalinowy silnik.
Zacząłem zdmuchiwać liście na kupkę. Słabo mi to szło. Najpierw wdmuchnąłem trochę liści do domu, później nie mogłem zapanować nad siłą dmuchu.
No, nie podobało mi się.
Po dwudziestu minutach dałem sobie spokój. I wtedy do mnie dotarło, że w dwadzieścia minut oczyściłem plac przed domem nie tylko z liści, ale też z betonowego pyłu, który się na butach wnosi do domu. Dwadzieścia minut. Grabiami liście bym zbierał przez parę godzin.

Wieczorem na podwórku sąsiadów rozmawialiśmy z Gienkiem i Tomkiem sącząc piwo. Butelkowego Żywca, które Tomek kupuje z rzadka w sklepie swojej ciotki. Jest zawsze zakurzone – nikt go tu nie kupuje, bo jest za drogie. Był bardzo ładny zachód słońca.

Tomek zastanawiał się czy kupić mercedesa, czy może coś innego. Stanęło na tym, że by chciał Camaro albo Corvettę. Przypomniało mi się że ktoś w Świebodzinie sprowadza stare amerykańskie auta.
–Tak, tak obok pedałków
–Gdzie?
–Sklep taki, na rogu, jak się skręca z Wałowej na Rokitnicę. Tam pedałków dwóch sprzedaje. Jeden stary z kolczykiem, drugi młodszy. Zawsze tam duży ruch mają
–Wszyscy chcą zobaczyć, jak świebodzińskie pedałki wyglądają?
[w tym miejscu popatrzono na mnie jak na idiotę]
–Nie. Jest tanio, i długo otwarte.

Wieczorem się okazało, że w telewizorze przestały mi działać gniazda HDMI. Nie mogę więc oglądać ani „Kropki nad I”, ani „Telewizji Republika” I to jest zła informacja.


7 października 2014


1. Kanalizują nam wieś. Robią to za unijne pieniądze. Jest to jakiś pożytek. Problem polega na tym, że jak już tę kanalizację zrobią to, więcej pieniędzy z Unii nie będzie, bo – jak był łaskaw zauważyć pan Wójt – tak jakoś wyszło, że z miliardów załatwionych przez Platformę, tereny wiejskie dostaną pieniądze tylko na kanalizację. Nie będzie na drogi lokalne, nie będzie na remont szkół, sal gimnastycznych, nie będzie kasy na rozwój przedsiębiorczości. Będzie kanalizacja – czyli stracą pracę goście zajmujący się wywozem szamb.
Światłowodowy internet nie wyjdzie z szafy, znaczy ten wielki lubuski sukces – spięcie wsi światłowodami dalej się na nic nie będzie przekładał, bo światłowód będzie łączył jedynie szafy. I to generalnie jest zła informacja.
Pan Wójt ponoć zawsze kiedy się spotyka z marszałek to jej złorzeczy, że o wiejskich obszarach jej partia była zapomniała. Marszałek jest na niego zła, ale on się nie przejmuje, bo nie jest z klucza partyjnego. Wójt pewnie znowu wygra wybory, bo nie ma kontrkandydata, choć obywatele się odgrażali, że tym razem go już nie wybiorą z zemsty za fotoradar, który wynajął w jakiejś firmie na idiotycznych warunkach.

2. W każdym razie we wsi kopią kanalizację. Pierwsze spotkanie z panami kopiącymi miałem 19 maja. Podjechaliśmy citroenem C-Elysee, z tzw. fabrycznym gazem.
Auto dużo lepsze niż C1 i do tego tańsze. Idealne do brania z wypożyczalni.
Zaczęliśmy z panami rozmawiać o samochodach. Operator ładowarki słyszał, że BMW robi teraz trzylitrowe, benzynowe auta, które potrafią spalić osiem litrów. Potwierdziłem.
Tydzień później jeździłem 640i. Byłem w Krakowie zagłosować, średnie spalanie wyszło mi 8,6.
Panowie zapowiedzieli, że będą u nas kopać za jakieś trzy tygodnie. No i się okazało, że to były trzy tygodnie z tych ruskich.
Usłyszałem, głowy nie dam, ale wydaje mi się, że opowiadał to ś.p. profesor Marek Eminowicz, że „ruski rok” wziął się z tego, że brani do carskiego wojska słyszeli, że do domu wrócą za rok, wracali po latach piętnastu.
Trzy tygodnie od 19 maja minęły 6 października. Panowie zdemontowali płot, wycięli klon, jabłonkę i kępę leszczyny, wykopali kwiaty i krzaczki Bożeny. I wtedy pan Kierownik podszedł do mnie i powiedział: Wie pan, że jeżeli my to teraz zrobimy, to do marca będzie pan odcięty od kanalizacji? Była to bardzo interesująca perspektywa. Teoretycznie.
Pan Kierownik zasugerował, bym zadzwonił do gminy, choć nie bardzo wierzył, że koło dziewiątej coś załatwię. Zadzwoniłem.
Pan od spraw budowlanych jest moim idolem. –Niech pan im zabroni robić cokolwiek, zanim nie przyjedzie inspektor nadzoru. W najgorszym razie dokończymy na wiosnę.
To drugi mój z nim kontakt. Za każdym razem decyzje podejmuje zanim skończę mówić.
Poszukiwania rozwiązania zajęły ze trzy godziny. Było parę ślepych uliczek, ale w końcu pani projektant wymyśliła coś, co pan Kierownik chciał zrobić od samego początku.
Przez cały czas poszukiwań rozwiązania, koparka, wydawać by się mogło „Caterpillar”, choć na jej tabliczce znamionowej stało jak byk: „Zeppelin” stała z uruchomionym silnikiem. Zaczepiony o to pan Kierownik powiedział, że rano nie chciała odpalić, więc boją się ją gasić.
Przypomniało mi się, jak dwadzieścia parę lat temu w Kijowie u Miszy Mitsela ciągle się palił gaz, bo były problemy z zapałkami.
Prace ruszyły. Panowie musieli wykopać czterometrową dziurę, by się włączyć do studzienki, którą wkopali ze dwa miesiące temu.
Siedziałem wtedy na ganku. I coś czytałem Nagle usłyszałem taki dialog (krzyki):
–Kurrrwa
–Co jest?
–Janek pierdolnął wodę.
Zaciekawiony podszedłem bliżej i zobaczyłem gejzer bijący na dobre trzy metry w górę.
Pan Janek to wirtuoz koparki. Przyjemnie patrzeć jak pracuje. Ale skąd miał wiedzieć o rurze z wodą, o której nie wiedział.
Tym razem udało mu się wody nie pierdolnąć, choć było blisko.
Do ominięcia zostało mu jeszcze: światłowód, rurociąg z wodą, kolektor burzowy, zasilanie domu, zasilanie latarni, rura zasilająca stołówkę. I to nie jest dobra informacja. Bo różnie z tym może być.

3. Pan Kierownik wypatrzył na planie, że jeżeli sąsiad Tomek będzie się chciał w przyszłości podłączyć ze swoim w przyszłości wybudowanym domem do studzienki u Gienka (swojego teścia) to to nie będzie działać. Wyszło, że najlepiej by było wpiąć Tomka do studzienki, która będzie u nas. Z tym, że dla dobra wszystkich by było, żeby zrobić wszystko za jednym razem.
Więc Tomek został wyciągnięty ze środka jakiegoś pieca, w którym poprawiał spawy po swoim pracowniku. Przyjechał i zaczął negocjacje z panem Kierownikiem.
Pan Kierownik powiedział, że nie można tego zrobić na lewo, bo trudno będzie w przyszłości to przyłącze zalegalizować. Zasugerował, żeby Tomek pojechał do gminy, by namówić Wójta, żeby za to zapłacił za zrobienie tego w ramach kanalizowania wsi.
Tomek zabrał mnie, jako sąsiada, który ma interes, żeby dwa razy mu nie rozkopywano działki.
W urzędzie się okazało, że ja radzę sobie tam lepiej niż on. Znaczy wiem, gdzie Wójt gabinet ma.
Tomek zaczął od tego, że kupił od Gminy działkę. Wójt wyraził z tego powodu ubolewanie. Tomek powiedział, że ma się zamiar na niej budować i że chciałby się przyłączyć do kanalizacji. Wójt wezwał pana od spraw budowlanych (mojego idola) razem z projektem kanalizacji. Wyjaśnili obaj Tomkowi, że nie mogą zapłacić za przyłącze do domu, który nie dość, że nie istnieje, to nawet nie jest rozpoczęta jego budowa. Bo gdyby to zrobili, Gmina mogłaby stracić unijne dofinansowanie.


Ale, że to na pewno nie będzie drogie. Mówili to w oparciu o mapkę, która niestety powstała w jakimś świecie równoległym, bo to, co na niej było różnicą pół metra, w naszej rzeczywistości było metr większe. Wójt wezwał jeszcze jednego pana, który miał pojechać z niwelatorem, ale Tomek się przyznał do posiadania osobistego niwelatora, więc tamten pan nie był potrzebny. Rozmowy trwały. Najpierw panowie powiedzieli, że Tomek może teraz zakopać rurę, ale nie może się przyłączyć do studzienki, zanim nie będzie budował domu. Później stwierdzili, że zasadniczo, gdyby tę rurę zakopywał gminny zakład, to by się mógł teraz wpiąć do studzienki, bo przecież i tak nic nie będzie do kanalizacji wpuszczał, bo nie ma jeszcze domu. Ale wtedy wrócił problem różnicy wysokości. I to, że może sprzęt gminny nie może kopać aż tak głęboko. Więc grupowo doszliśmy do wniosku, że najlepiej dla wszystkich by było, gdyby Tomkową rurę zakopali ci panowie, którzy robią kanalizację, ale nie w ramach projektu kanalizowania, tylko prywatnie. Gmina w osobie Wójta obiecała, że nie będzie robić problemów z zalegalizowaniem przyłącza. I że projekt przyłącza będzie mógł powstać w przyszłości. I będzie projektem powykonawczym.
No i wyszło na to, że Tomek z rodziną będzie musiał głosować na pana Wójta, bo kto wie, czy inny wójt będzie respektował obietnicę pana Wójta.

Przeczytałem gdzieś, że w Wielkiej Brytanii nie ma władzy na poziomie niższym niż powiat (hrabstwo). I to jest zła informacja. Biedni Brytyjczycy nie mogą mieć takich przygód.


Na odchodnym pan Wójt trzy razy podał mi rękę. Idą wybory, a – jak mówią amerykańscy specjaliści – im więcej uścisków dłoni, tym większa szansa na zwycięstwo.  

wtorek, 7 października 2014

6 października 2014


1. W „Kawie na ławę” koalicjanci tłumaczyli, że z tymi 3 miliardami, które straci budżet, to nie ma afery, bo nikt tego nie zrobił specjalnie.
Trey Parker i Matt Stone mieliby u nas używanie. Niestety, nie mają. I to jest zła informacja. Siedzą w tym swoim Kolorado.
Z osiem lat temu spotkałem Kazię, moją koleżankę z podstawówki, która natamtenczas mieszkała w Kolorado. Nic wtedy nie wiedziała o „South Park”.
Kiedy rozmawialiśmy rok temu mieszkała już w Polsce, jej były mąż, prawnik z Kolorado odciął ją od córki. Nie pytałem jej o serial. W każdym razie powiedziała, że na MSZ nie ma co liczyć.

2. Mój kolega, który zbiegiem okoliczności na własne oczy obserwował przesłuchania minister Bieńkowskiej opowiedział mi jak to wyglądało. No i niestety nie wyglądało to dobrze. Pani minister dostając trudne pytania zachowywała się jak – excusez le mot – głupia cipa. Znaczy: agresywnie.
No i niestety, sposób, który działał nad Wisłą, nad rzeką o usypiająco brzmiącej nazwie: Senne – nie działa.

No i nie wiem, co jest gorsze. To, że nasza najlepsza urzędniczka sobie nie radzi, czy to, że komisarzem UE mogłaby być nawet małpa, gdyby to wcześniej ustalono politycznie.

3. Odwoziłem do Berlina Antosię i Milenę, wnuczki Bożeny. Z powodów polityczno-finansowych omijam A2. Niestety w Torzymiu był korek. Remontują drogę, więc był ruch wahadłowy nazywany przez użytkowników CB-radia wahadełkiem, Mimo iż znałem objazd przez gruntowe drogi wokół miasteczka – zdecydowałem się na jazdę przez A2. Pojechaliśmy przez jakieś cztery minuty, po czym wpadliśmy w korek przed bramkami. To cudowne uczucie stać 45 minut, żeby zapłacić 3 złote na Autostradzie Wolności.

Dziewczyny się martwiły, że jeżeli nie będą w łóżkach prze 23.30 – Antek, ich ojciec nie pozwoli im iść do szkoły.

Nie przystaję do dzisiejszego świata. I to też nie jest dobra informacja.

poniedziałek, 6 października 2014

5 października 2014



1. Dzień rozczarowań. Najpierw Paweł Wimmer wrzucił link do dokumentu senatu o kosztach budowy autostrad. Wrzucił z komentarzem, że różne osoby plotą na ten temat, więc niech sobie może przeczytają.
Paweł Wimmer na Twitterze rozprawia się z PiS-owskim czarnowidztwem. Robi to po linii ekonomicznej, używając twardych liczb (a przynajmniej takie sprawia wrażenie).
Senacki dokument okazał się dokumentem z dupy.
Otóż pan Artur Dragan z Biura Analiz i Dokumentacji Kancelarii Senatu, w 2011, do tabelki nazwanej „Średni koszt budowy 1 km autostrady lub drogi głównej” wpisał koszty konkretnych inwestycji w różnych europejskich krajach wybudowanych około roku 2010. To porównał z oddaną w 2005 obwodnicą Gliwic. I wyszło mu, że autostrady w Polsce są bardzo tanie.
Napisałem o tym Wimmerowi, on się przez chwilę agresywnie bronił, na koniec jednak użył słowa „pomyłka”.
Myślałem wcześniej, że on tymi liczbami to na poważnie. A jednak okazał się hejterem w typie Waldemara Kuczyńskiego.

Później Piotruś Fiedler zaczął się nabijać na fejsie z pomnika księdza Skorupki.
Jestem się w stanie pogodzić z tym, że są ludzie nabijający się z pomników. Czy raczej – przyzwyczaiłem się do tego, że na świecie żyje mnóstwo głupków.
W tym jednak przypadku chodzi o coś więcej. Piotruś od pewnego czasu przyssany jest do Wojsk Specjalnych. Zaangażowany w lepiej lub gorzej wykonane, ale generalnie chwalebne projekty związane z rocznicą Powstania.
A skoro jednocześnie potrafi napisać, że idea oddania życia za Ojczyznę budzi jego odrazę, znaczy, że całe jego zaangażowanie wynika albo z chęci wyciągania publicznej kasy, albo napicia się z fajnymi facetami. Albo obu chęci naraz.
To smutne jest bardzo.
Może Piotruś powinien się zająć tym, z czego Warszawka zna go najlepiej – otwieraniem drzwi w jakiejś Utopii.

2. Mogę w końcu oglądać TV Republika. Oglądam więc. Program filmowy z Kłopotowskim całkiem niezły. Nie rozumiem tylko, dlaczego rzeczony zachwycał się rozmową Rachonia z Vegą.
Rachoń najpierw stwierdził, że reżyserzy filmów fabularnych muszą tak samo chronić źródła jak dziennikarze, później mu się pomyliła weryfikacja funkcjonariuszy SB z tzw. Listą Macierewicza.
Pamiętam te czasy. Pamiętam też, że kiedyś wszystkie telewizje wyglądały jak TV Republika, Stary już jestem. I to nie jest dobra informacja.

3. Odbyły się trzy konwencje wyborcze. Z telewizji się dowiedziałem, że premier Kopacz spotkała człowieka, który nie będzie głosował na PO, Jarosław Kaczyński pocałował jakiegoś pana w rękę, a Leszek Miller wypuścił czerwonego ducha.
Obawiam się, że bez 300polityki nic więcej bym nie wiedział.
A tak, się dowiedziałem, że Hanna Gronkiewicz-Waltz po raz trzeci obiecała budowę szpitala na Ursynowie.
Interesujące, czy gdy teraz wybory wygra, za cztery lata obieca ten szpital kolejny raz.

Mieszkańcy Warszawy są dziwni. I to nie jest dobra informacja.   

sobota, 4 października 2014

4 października 2014



1. Obudziłem się za wcześnie. Pożytek z tego był taki, że posłuchałem parę rozdziałów audiobooka „Lewa Wolna” Mackiewicza. Sowieci dotarli pod Radzymin.
Wcześniej młoda nauczycielka, sekretarz łomżyńskiego Rewkomu skarżyła się Marchlewskiemu, że komitet został opanowany przez przez miejscowych endeków.
Takie to nasze polskie dzieje.

Do pokoju weszła mi sikorka. Nie leciała, tylko weszła. Na nogach. Ale jak weszła, to zaczęła latać, bo się wystraszyła. Udało mi się ją wypuścić, zanim zrobiła sobie krzywdę. Okazało się, że były dwie. Druga czekała na balkonie.

Po śniadaniu poszliśmy z kolegą Grzegorzem do sauny. Chodzę do sauny zbyt rzadko. Średnio raz na osiem lat. I to jest zła informacja, bo sauna jest ok.
Minister Obrony Albanii ma na imię Mimi. To w Polsce mało znany fakt.

2. Odwiedziliśmy znajomego kolegi Grzegorza – pana Jana.
Pan Jan opowiadał, o czym nie pamiętałem, że w maju 1981 roku ,dyrektorzy państwowych firm zyskali prawo do podejmowania 'rynkowych' decyzji. Znaczy mogli na przykład coś sprzedać prywatnej inicjatywie. Pan Jan kupił wtedy halę, zlecił, by wybudowano ją w Milanówku.
Później kupując od kilku państwowych firm po kawałku skompletował przędzalnię wełny.
W dzień po rozpoczęciu produkcji do firmy przyszło dwóch smutnych panów i zaczęło kontrolę, która trwała kilka miesięcy. W końcu przyszło pismo treści: kontrola zakończyła się negatywnie. Pan Jan pojechał więc do ministerstwa, by się dowiedzieć co to znaczy. Negatywnie, czyli wszystko jest w porządku.
Komuny już nie ma od 25 lat, a kontrol dalej jak przychodzi, to po to, żeby coś znaleźć. I to jest zła informacja.
Rozmawialiśmy o kondycji Rzeczypospolitej. Pan Jan uważał, że Polacy dziś są jak Amerykanie w połowie XIX wieku. Jak się z nim nie zgadzałem – Amerykanie mieli swoją konstytucję, a nasz system nie działa.
Zgodziliśmy się (a przynajmniej tak mi się wydaje), że w Polsce 25 lat temu zabrakło mężów stanu, takich na miarę Ojców Założycieli. Jak sympatycznym człowiekiem Tadeusz Mazowiecki by nie był, to jednak całej Polski nie mógł swoim umysłem ogarnąć.
Pan Jan przypomniał postać pierwszego RP ambasadora w Brukseli, który za własne pieniądze kupił tam pałacyk, po czym przekazał go Rzeczypospolitej (drugiej).
W III RP kierunek przekazywania majątków jest odwrotny.
A jak ktoś się burzy, to mu redaktor Żakowski od razu wyjeżdża, że to z zawiści.
O Mazowieckim pan Jan przypomniał swoją z jakimś wspólnym ich znajomym rozmowę.
Pan Jan zapytał go, dlaczego premier nie zajmie się drogami – krwiobiegiem kraju.
Nie zajmie się, bo nie ma prawa jazdy – odpowiedział znajomy pana Jana.

Wsiedliśmy do Kaplowozu i zaczęliśmy podróż do Warszawy. Wyjazd z Krakowa zajął nam chyba ze dwie godziny. Korek skończył się w Słomnikach.
Wcześniej Pan Jan powiedział coś, co brzmiało: świetnym symbolem polskich rządów jest wyjazd z Krakowa w kierunku Warszawy.

3. Jakoś dojechaliśmy. Rozstaliśmy się na rogu Poznańskiej i Wilczej. Wpadłem na moment do Beirutu, gdzie Krzysztof i żydowski księgowy Maciek pili wino i dyskutowali.
Żydowski księgowy Maciej nie mógł przeżyć wypowiedzi ministra Szczurka w sprawie trzech miliardów, które stracił budżet, bo ktoś czegoś nie dopilnował.
–Mówi, że to bez znaczenia dla budżetu, a trzy miliardy to prawie dziesięć procent deficytu. On się natychmiast powinien podać do dymisji. Ale się nie poda. Chyba, że znajdą mu zegarek, którego nie wpisze. Oni wszyscy wstydu nie mają.
Różnych ludzi różne rzeczy doprowadzają do pasji. Maćka najwyraźniej nonszalancki stosunek do liczb.

Później zeszło na profesora Hartmana. I było zdecydowanie dosadniej. Zgodziliśmy się, że to, że Hartman gdziekolwiek uchodzi za autorytet, to zła informacja.

Kiedy z osiem godzin wcześniej żegnaliśmy się z panem Janem, narzekaliśmy, że nie ma z kim rozmawiać o poważnych sprawach. To jednak nie jest prawda.

3 października 2014


1. No więc znowu musiałem użyć ten cholerny budzik. (Używam tego przypadku, bo ponoć my, ludzie z Galicji, mamy zwyczaj nadużywania form osobowych)
Nastawiony był na siódmą, więc obudziłem się o piątej i czekałem aż zadzwoni. No i się doczekałem.
Przed ósmą przyjechał kolega Grzegorz. Ruszyliśmy na południe.
Kolega Grzegorz swoją srebrną strzałą jeździ dość agresywnie. Redaktor Pertyński, który za czasów świetności tego samochodu pracował dla Renault mówi, że przeżycie jakiegokolwiek poważniejszego wypadku w tym aucie jest mało prawdopodobne. Ja tam się śmierci w wypadku samochodowym jakoś nie boję, ale kiedy jeździłem tym arcydziełem francuskiej motoryzacji, robiłem to zdecydowanie delikatniej.
Tradycyjnie stanęliśmy w radomskim McDonaldzie. I to zła informacja. Ja tam jeść nie muszę, kolega Grzegorz – wręcz przeciwnie. To przez bieganie. I niech mi ktoś powie, że bieganie jest zdrowe.
Kiedy coś zjem w McDonaldzie, to mi potem jest źle.

2. Za Radomiem kolega Grzegorz usłyszał w radio piosenkę „Niektórzy rodzą się przegrani, i nigdzie miejsca nie ma dla nich”.
–To jest piosenka o mnie – powiedział.
Niektórzy zupełnie nie zdają sobie sprawy z tego kim są. I to jest smutne.
Srebrna strzała jest nie tyle srebrna, co w kolorze „błękit paryski”. Ma złamaną antenę, więc w trasie trudno się słucha radia.

Ostro ruszyły prace przy obwodnicy Szydłowca. Zamawiam, żeby następny premier był z Krakowa.

Po drodze dużo policyjnych patroli w większości dwupłciowych. Pani mierzy, pan siedzi w radiowozie. Pada. Jak równouprawnienie, to równouprawnienie.

3. Dojechaliśmy nie mogę napisać dokąd. Robiliśmy nie mogę napisać co. Wieczorem w towarzystwie nie mogę napisać kogo, jedliśmy na przykład krewetki. Mogę za to napisać, że najlepsze krewetki w Krakenie są wyraźnie lepsze niż te, które jedliśmy.
Później w barze piliśmy to, co z kolegą Grzegorzem pijemy już od tygodnia. Nie mogę napisać kto, nie mógł uwierzyć, że cały Jack Daniel's powstaje tylko w Lynchburgu.

W barze wisiało kilka telewizorów. Wyświetlał się na nich film, którego – jak zresztą większości polskich filmów – nie znałem. W filmie tym grupa brzydkich, grubych, łysych Polaków atakowała butelkami z benzyną sympatyczne i ładne romskie wesele.
Brzydcy, grubi i łysi Polacy z filmu trochę przypominali Romów, którzy jakiś czas temu zaatakowali pod Limanową weselny orszak. Byli może trochę porządniej ubrani.
Wieczór generalnie był bardzo przyjemny.

Udało mi się zrobić koledze Grzegorzowi piękny portret, alegorię związków polsko-fińskich.

Flaszka była pusta. I to jest zła informacja.

piątek, 3 października 2014

2 października 2014


1. Poszedłem na pocztę, na której nie było kolejki. W ogóle było miło, na koniec pani zaproponowała mi ubezpieczenie mieszkania. Nie skorzystałem.
Obok poczty był szewc, którego polecili mi Pawełek i Patrycja z Faster Doga.
Szewc obejrzał moje dziurawe hipsterskie buty i spokojnie wyjaśnił dlaczego nikt mi ich nie chce naprawić.
A nawet gdyby ktoś chciał, kosztowałoby to tyle, co dwie pary fry'ów w Faster Dogu.
A nowe buty, to jednak nowe buty.

Wróciłem do domu, by kontynuować zabawy samsungami.

Wcześniej, kiedy chodziłem z Note2, koledzy – aplowscy heavyuserzy strasznie się ze mnie śmiali. Od prezentacji dużego iPhone przestali, ciągle słyszę – o, ta wielkość ma sens.

I Note3 i Gear, to modele sprzed ponad roku, więc wręcz prehistoryczne.
Po premierze wszyscy się nabijali z nibyskóry, która wykończony jest Note3.
Prawda jest taka, że większość nie zauważy różnicy między nibyskórą, a skórą.
Różnicę zaś między nibyskórą a tanim plastikiem Note2 zauważy każdy.
Ważne, że gdyby ktoś zaczął płakać nad losem pozbawianych skóry na pokrycia telefonu zwierząt można odpowiedzieć, że sztuczna skóra pochodzi ze sztucznych zwierząt, a te czują sztuczny ból.

Zupełnie nie rozumiem hejtu na Geara. Jest zegarkiem, czyli pokazuje czas. Do zegarków specjalnie drogich nie należy. Ludzie potrafią płacić więcej za zegarki gorsze.
Więc za 500 zł (na Allegro) mamy szpanerski zegarek. No i ten zegarek ma wbudowaną kamerę (w cenie). No i ten zegarek wyświetla SMS-y (w cenie), mejle, tweety, wiadomości z fejsa, (wszystko w cenie). Mnie tam tyle wystarczy. Ma ponoć jeszcze inne możliwości, ale nie sprawdzałem.
A, no i jeszcze jedno. Pełni funkcję słuchawki telefonu – można robić to, o czym zawsze marzyłem – dzwonić mówiąc do ręki. Mało?
Ludzie to się do wszystkiego potrafią przyczepić. I to jest zła informacja.

2. Jednym uchem słuchałem exposé pani premier Kopacz. Jednym uchem, bo niezależnie co by mi pani premier obiecała nie mam do niej za grosz zaufania. Lata rządów Platformy przyzwyczaiły mnie do tego, że jej członkowie mają luźny stosunek do prawdy. Doktor Ewa bije ich jednak w tym na głowę.
A jeżeli kiedykolwiek będzie mi smutno, przypomnijcie mi żebym posłuchał przemówienia Janusza Piechocińskiego.
Złą informacją jest to, że bez słuchania exposé i o nim dyskusji wiedziałem jakie będą komentarze.

3. Kolega Zydel spędził pierwszy dzień w pracy na stanowisku bardzo ważnego dyrektora w Urzędzie Miasta. Z tego, co mówił mogło wynikać, że się niepokoi, że stosunek innych do niego pracowników może go sprowadzić na złą drogę.
Rano Bożena wyraziła żal, że nie kupiliśmy mu prezentu na pierwszy dzień pracy. Na przykład kubka. Najlepiej z logo PiS.
Ważny dyrektor w Urzędzie Miasta Stołecznego Warszawy z pisowskim kubkiem. To by było coś.
Niestety nie udało nam się tego projektu zrealizować. I to jest zła informacja.

czwartek, 2 października 2014

1 października 2014



1. Wstałem rano, poszedłem do Krakena-Beirutu, gdzie kręcono film. Film był polsko-niemiecki. Człowiek krzyczący „na miejsca” krzyczał z akcentem funkcjonariuszy Geheime Staatspolizei z filmów o Klossie. No może nieco mniej dotkliwym tonem.
Krzysztof zauważył, że produkcja filmowa przypomina proces robienia z gówna sera. Trudno się z tym nie zgodzić.

W centrum ciągle kręcą jak nie serial, to fabułę. Jak nie fabułę, to reklamę. Zaczyna się zawsze od tego, że przyjeżdża firma ochroniarska i zawłaszcza miejsca parkingowe, z którymi i tak jest zawsze problem.
Film kręcony w Krakeno-Beirucie zawłaszczył kilka miejsc, w tym dwa dla inwalidów. Były zawłaszczone, aż przyjechał właściciel kamienicy i jedno odbił, tłumacząc, że go nie interesuje to, że film kręcą. Jeden z ochroniarzy wyraził zdziwienie, że inwalidzi jeżdżą tak dobrymi autami. Ciekawe, czy by się chciał wymienić zdrowiem, na np. ośmioletnią A6.
Później ten ochroniarz mi się przyglądał i w końcu zagadał, że skądś mnie zna. Odpowiedziałem, że nie jestem na to wstanie nic poradzić. I poszedłem do tramwaju.

Miasto powinno jakoś uporządkować kwestie filmowania. Ekipy potrafią zablokować połowę miejsc parkingowych na ulicy i nic z tego nie wynika. ZDM-owi łatwiej czepiać się mieszkańców.
I to może być zadanie dla kolegi Zydla, który rozpoczyna pracę na dyrektorskim stanowisku w Urzędzie Miasta.

Pod Marquardem wpadłem na redaktora Jemielitę, który właśnie parkował pięknego mercedesa 190. Dwulitrowy, benzynowy. Pierburg, znaczy z gaźnikiem.
To ciekawe, ale wielu ludzi słowo gaźnik dopiero, kiedy przestał jeździć ich skuter. Albo kosiarka nie chciała się odpalić i zawlekli ją do serwisu. I to jest zła informacja, bo gaźnik jako taki, to bardzo interesujący wynalazek.

Jak dziś pamiętam, jak lat temu ze dwa, w lobby hotelu w Vence redaktor Jemielita mówił, że używane samochody są bezsensu, i że ma C2(C3?) i że to optymalne dla niego auto. Ale najwyrażniej – żartował.

2. Tramwajem pojechałem na konferencję SkyScannera. (To taka wyszukiwarka biletów lotniczych) To już trzecia z kolei ich impreza. Nie chciałbym zajmować się PR-em tej firmy. Nie wiem, czy by mi się udało coś wymyślić. Bo tak naprawdę, to mamy usługę, która działa, i jak się wejdzie na stronę (czy zainstaluje aplikację) to wszystko jasne. Wpisujesz, klikasz, działa.
Na konferencji się dowiedzieliśmy, że najtaniej jest latać w listopadzie. I najlepiej kupować bilety wcześniej.
Impreza odbywała się w Izumi Sushi na Mokotowie. Niedobre jedzenie, beznadziejna obsługa.
Przy stole siedziałem obok komisarza (zdymisjonowanego) Urbańskiego, który wcześniej imprezę prowadził. W klapkach, żeby się kojarzyło z urlopem.

Komisarz (zdymisjonowany) Urbański wybiera się z HTC do Stanów. Dreamlinerem. Narzekał, że LOT chce ekstra kasę za rezerwowanie konkretnego miejsca.
Kolega Mikosz robi z LOT-u tanie linie. Choć właściwie nie tyle tanie, co drogie, ale o standardach tanich.

Poradziłem komisarzowi, by spróbował – jak to robi zwykle redaktor Pertyński – podnieść komfort podróży zużywając mile. Udało mu się to zrobić, i był bardzo wdzięczny za pomysł. Powiedziałem, że wdzięczność powinien skierować do redaktora Pertyńskiego, bo gdybym od niego nie usłyszał o tym sposobie, to bym się tą wiedzą nie dzielił.

Komisarz miał tego wielkiego iPhone, ale nie był z niego zadowolony. I to nie jest dobra informacja. Miałem nadzieję, że jest świetny.

3. Komisarz siedział po mojej lewicy, po prawicy siedział młody człowiek, z którym, kiedy komisarz wymawiając się koniecznością spotkania z kurierem – zniknął, wdałem się w rozmowę na tematy polityczne. Zaczęliśmy od Rosji, przeszliśmy na sprawy krajowe nakręcając się nawzajem. Ktoś próbował z nami polemizować, że nie jest aż tak źle, że rozwój, że autostrady, ale szybko go (w tym przypadku ją) zgasiliśmy. Strasznie się ucieszyłem, że na takiej imprezie znalazłem bratnią duszę. Że tak narzekać mogę nie tylko na Twitterze. Ale, kiedy sąsiadowi zadzwonił telefon, podejrzałem, że dzwonił Jan Piński, więc to nie mógł być żaden nawrócony leming.

Kolega z – jak się okazało – „Uważam Rze” podrzucił mnie pod Galmok. Udałem się stamtąd do Samsunga, gdzie wywarłem presję na koledze Jerzym, i ten zapgrejdował mi Note2 na Note3 i jeszcze dołożył Geara. Oswajałem się z nimi przez całą drogę domu. Więc dopiero później dotarła do mnie zadyma literacko-feministyczna.
Włączyłem się w dyskusję na Twitterze. I po raz kolejny skonstatowałem, że nic tak nie wyprowadza z równowagi kobiet (niekoniecznie feministek) jak stwierdzenie, że potrafią być równie agresywne jak mężczyźni.

To właściwie interesujące, że warszawska kawiorowa lewica z coraz większym zaangażowaniem popełnia zbiorowe seppuku.

Eryk Mistewicz wrzucił na chwilę na Twittera zdjęcie wręczenia krzyża Bundeswehry profesorowi Niesiołowskiemu. Na zdjęciu widać płk. Franke, który wydaje się do Eryka podobny. W rzeczywistości pułkownik jest objętości dwóch Eryków. Znaczy – mały nie jest. Przesadziłem 1 Franke = 1,33 Mistewicza.

Koty nie ruszyły jedzenia, które dzień wcześniej kupiłem im w Biedronce. Zachowywały się, jakby nie istniało. No i jest to zła informacja, bo było tańsze, niż to z Lidla.


Ja też wolę Lidla. Tylko skąd koty mogą wiedzieć, że Lidl jest fajniejszy, skoro nigdy tam nie były? 

wtorek, 30 września 2014

30 września 2014



1. Poranek pod znakiem Jana Hartmana, który postanowił na stronie „Polityki” otworzyć dyskusję o kazirodztwie. Przypomniała mi się jego córka, z którą był w Termach Bukovina prawie dwa lata temu. Na imprezie, która się nazywała „Redefinicje”. Nie chce mi się teraz o „Redefinicjach” pisać, choć warto. Poznałem tam na przykład najmądrzejszego człowieka świata – Jacka Żakowskiego. Teraz powinienem podzielić się plotkami na temat pana Jacka, ale tego nie zrobię, bo obiecałem. Poza tym pierwszy raz usłyszałem je z osiem lat temu. Choć może to była antycypacja.

W każdym razie profesor Hartman sprawiał wrażenie zupełnie odklejonego gościa. Zdziwionego, że nikt z kilkudziesięciu obecnych tam osób nie podziela jego obrazu świata. Choć towarzystwo było mieszane.

Profesor Hartman postanowił zrobić polityczną karierę. Sekundowała mu w tym pani Janina z „Polityki”. Zapisał się do partii Janusza Palikota. Partię strzeliło to coś, czego gumowe przedstawienie pan Janusz trzymał na pewnej konferencji prasowej. Więc profesor Hartman najwyraźniej postanowił pójść w ślady Janusza Korwin-Mikkego i się zradykalizował. Niestety, w życiu jest jak w tym starym kawale: dowcipy też trzeba umieć opowiadać.
„Polityka” usunęła wpis ze swojej strony, ale jako że nic w internecie nie ginie, jego ślady łatwe są do odnalezienia. To, że profesor Hartman był tak częstym gościem mediów, świadczy o tym, w jak popieprzonym kraju żyjemy. I to jest zła informacja.

2. Nawiedził mnie uciekający z wygnania do swoich Skierniewic kolega Podłoga. Posiedzieliśmy przez chwilę na placu Zbawiciela, gdzie na różowym skuterze szalał redaktor Wieruszewski (ten, co jeździ MX-5 i nie jest gejem. Redaktorze Wieruszewski, różowy skuter nie zmieni mojego zdania na ten temat!).

Stamtąd poszliśmy do Faster Doga, gdzie kolega Podłoga kupił kilka T-shirtów. W tym jeden australijskiej firmy Popissue (co jest warte podkreślenia, bo jej twórca, prawdziwy Polak robi światową karierę).

Kolega Pawełek miał do mnie delikatne pretensje o to, że napisałem, że jego małżonka była przekonana o tym, że kolega Fiedler jest gejem. Sama Patrycja pretensji nie miała. Kolega Pawełek jest jednak homofobem. Być może dlatego znani warszawscy geje tak lubią, kiedy dobiera im rozmiary. 

Później kolega Podłoga opowiedział dowcip i musieliśmy wyjść.

2. Wróciłem do domu i przeczytałem „Trzy pozytywy na dzisiaj” kolegi Kapli.
Kolega Kapla nie do końca świadomie wykonał donosik i spowodował kryzys w PR w Bayerische Motoren Werke. Otóż najpierw napisał, że redaktor Śliwa użyczył obcej osobie testowe M3.
A później, że redaktor Śliwa twierdził, że nowa M3 jest złym samochodem, (że ma źle dobrany silnik, że jej nosi tył). Redaktor Śliwa jest ważnym redaktorem z gazeta.pl. Z twarzy podobny jest trochę do redaktora Bryndala. I jeśli coś o samochodzie powie, to ma to jakieś znaczenie, bo się generalnie zna.

Zacząłem się zastanawiać nad odpowiedzialnością za słowo. Ludzie mówią przy nas różne rzeczy, my to piszemy. Parę osób przy mnie już się gryzło w język. Zobaczymy, co będzie dalej.

W każdym razie nawet nie jest mi żal, że nie pojeździłem tą M3. I to jest zła informacja, bo może świadczyć o tym, że dziadzieję.

3. Poszedłem pod płot Łazienek, by wziąć udział w otwarciu wystawy „Ludzie Teatru Wielkiego”. Wystawa ma długą historię. Byłem świadkiem narodzin projektu, byłem świadkiem lat rozwoju. Lat chyba czterech. Choć muszę sprostować. Wystawa sama w sobie jest pomysłem świeżym. Przez lata powstawał album, z którego fragmenty się na nią składają. Pomysł na album urodził się po tym, jak padł projekt polskiego GQ.
Razem z Bożeną i kolegą Marcinem Fediszem zrobiliśmy najlepszy polski męski magazyn, jaki w tym tysiącleciu miałem w rękach. Niestety wydawnictwo zabiło projekt. Kryzys, te sprawy.
I to jest generalnie zła informacja.
Kolega Fedisz później zaczął pracować w Operze i jakoś wymyślili, żeby zrobić o Operze album. Robili go, i robili. I robili. Przez lata. Znaczy, jak to zwykle bywa, był gotowy w dziewięćdziesięciu procentach już parę lat temu. Teksty napisał kolega Olszański, który cierpiał chyba jeszcze bardziej niż Bożena, że albumu wciąż nie ma. Ale w końcu jest.
Będzie go można kupić w Operze za 150 złotych.

Dyrektor Dąbrowski – ten, któremu zawdzięczamy PISF – oprowadzał Panią Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Później zeszliśmy na dół, gdzie były przemówienia, podziękowania i lampka. Nad przemówieniem Pani Minister mógłbym się wyzłośliwiać, ale nie będę, bo mi się nie chce.

Pani Minister w młodości mogła być koszykarką. Jeśli nie – była to zmarnowana okazja.
Rozmawialiśmy z Bożeną i projektantką Poniewierską. Projektantka Poniewierska stylizowała nam w GQ Dorocińskiego. Wtedy jeszcze nie była projektantką. To dobra sesja była. Zdjęcia robił Igor Omulecki. 
Rozmawialiśmy. I trochę przez Panią Minister, trochę przez Dyrektora Dąbrowskiego, a najbardziej przez przechodzącego dwuipółmetrowego człowieka, przypomniało mi się, jak moja ś.p. Babcia opowiadała, że po ulicy, przy której mieszkała w Toruniu, chodziła strasznie wysoka pani. I latali za nią ulicznicy krzycząc: Pani, a ciepło tam u góry? Projektantka Poniewierska stwierdziła, że coś w tym musi być, bo różnice temperatur faktycznie są.
Trzeba by to kiedyś zmierzyć, bo może zamiast czapek wystarczy nosić buty na koturnach.
Idąc przez Łazienki, zastanawiałem się, czy podczas Powstania polowano na wiewiórki, kaczki czy pawie. Nawet gdyby, to do żyjącego teraz pokolenia ta trauma nie dotrwała. 


PS. Redaktor Pertyński, którego poprosiłem by sprawdził, czy wszystkie przecinki są na miejscu, zauważył, że brakuje trzeciego negatywu. Otóż moim zdaniem nie brakuje. Negatywem jest to, że nie robimy GQ. Gdybyśmy GQ robili świat byłby piękniejszy. I dla nas i dla czytelników.  

29 września 2014


1. Obudziłem się przed świtem. Spałem na stryszku bacówki. Koledzy wypełnili podłogę na dole. Kiedy podejmowałem decyzję, o tym, żeby się wyłamać i wygramolić na górę, przez głowę przeszła mi wątpliwość: a co jeżeli zechce mi się sikać. Szybko sobie odpowiedziałem, że przejmować się będę dopiero jak to nastąpi. 
No i nastąpiło. 
Przed świtem. 
Nie wiem, czy znacie ten stan, kiedy, w nie do końca spełniającym pokładane w nim nadzieje śpiworze jest dostatecznie ciepła, ale każdy ruch powoduje natychmiastowe wychłodzenie. Powietrze z czasem nagrzewa się znowu, ale to trwa.
No więc doświadczałem takiego stanu. Fragment twarzy, który doświadczał zewnętrznej temperatury przekonująco informował, że poza śpiworem jest zimno. 
Rozważałem wszystkie za i przeciw. 
I wyszło mi, że lepiej zostać w śpiworze. 
Ważne, że miałem pewną świadomość tego, że sikanie w śpiworze rozwiązuje problem na podobnie krótką metę, co przeniesienie aktywów z OFE do ZUS-u. 
Z tych rozmyślań zasnąłem, i obudziłem się już, kiedy słońce wzeszło i zaczęło nawet nieźle przygrzewać.
Chciałem w tym miejscu podziękować Jeffowi Arnettowi, za zaangażowanie w pracę i dbałość o jakość produkcji. Wypiłem flaszkę Jacka Danielsa (koledzy mniejszą najwyraźniej praktykę mają) i wstałem zdrowiuteńki.
Jeff – świetny facet. Wiele mu zawdzięczam. Powiedział, że mój produkt powinien ze dwa lata leżeć w otwartych kadziach, to przestanie śmierdzieć. Wziąłem to do siebie. Na razie trzymam w otwartym garnku przez dwa tygodnie – a jakość już wyraźnie się poprawiła.

Zalegaliśmy przed bacówką na słońcu rozmawiając o nadchodzącej wojnie. Kolega Fajala to jedyny spośród nas żołnierz. I to nie zwykły – bo do tego żandarm. On mógł się wypowiadać ze znawstwem. Reszta tak sobie gadała.

Zeszliśmy na dół. Zajęło nam mniej czasu, niż droga pod górę. Piszę to na dowód, że jakiś porządek na świecie jest.
Podjechaliśmy do „Rumaka”, gdzie zjedliśmy śniadanio-obiad. Mnie niestety umarła bateria w telefonie. Umarł też power bank, który dostałem na konferencji SkyScannera – takiej strony do wyszukiwania połączeń lotniczych.
To była dość zabawna konferencja, bo prawie nikt na nią nie przyszedł. Wszyscy byli na jakimś amerykańskim raperze, który się nazywa jak jakiś pieniążek. Prowadziliśmy z komisarzem Urbańskim, prowadzącym konferencję dialog, który mógł miejscami nawet być śmieszny.

No więc zostałem bez telefonu. I się do tego okazało, że ani w ochotnickim Carrefourze, ani na stacji benzynowej nie da się kupić samochodowych ładowarek. I to jest zła informacja.

2. Dojechaliśmy do Krakowa. Po drodze tłumaczyliśmy koledze Mrówce dlaczego ludzie często jeżdżący autostradami w dłuższe trasy powinni mieć duże samochody. Powiedział, że mu wytłumaczyliśmy, ale równie dobrze nie tyle się z nami zgodził, co już mu się nie chciało o tym słuchać. 

Pożegnałem się z kolegami pod YMCĄ, w której przed laty prawie wygrałem turniej brydżowy grając w parze z moim kolegą mordercą. Ruszyłem w kierunku dworca i wpadłem na kolegę Cinka.
Kolega Cinek to działacz ekologiczno-rowerowy. Mój były kolega Skoczylas powiedział mu kiedyś, że jest czymś w rodzaju perpetuum mobile. „Związku Radzieckiego nie ma, a ty i reszta ekologów dalej funkcjonujecie”.
Teraz obaj. I Skoczylas, i Cinek wspierają Platformę Obywatelską. Choć Cinkowi się trochę miesza, bo był przeciw Zimowym Igrzyskom w Krakowie. 
Choć może mu się nie miesza, tylko wyparł to, że ZIO były projektem PO. A twarzą ich była Jagna Marczułajtis.

Razem z kolegą Kaplą robiliśmy wywiad z panią Jagną. Było to ciekawe doświadczenie. Dowód na to, że my, tu, w Polsce, czerpiemy z tradycji rzymskiej. Był kiedyś senator o imieniu Incitatus. 
Na pewno był mniej niż pani Jagna elokwentny.

W każdym razie porozmawialiśmy z Cinkiem chwilę o transporcie. Sławek Nowak był ok, nowa pani minister zrobi porządek z pozostałościami po PiS-ie. Metro w Krakowie nie ma sensu, bo miasto jest zbyt duże i ludzie zbyt rzadko mieszkają.
Cinek użył niepokojącego określenia: Tusk udał się do Sulejówka.
Jeśli to tak ma wyglądać, to w będę się starał w maju unikać Warszawy. I to jest zła informacja.

3. Cinek sprawdził mi odjazdy pociągów. Więc poleciałem biegiem na dworzec, gdzie wpadłem do pociągu w ostatniej chwili przed rozkładowym odjazdem. Ale najpierw się okazało, że brakuje wagonu, później, że coś się popsuło. 

Pociąg ruszył z 40 minutowym opóźnieniem. Był pełen, więc znalazłem sobie miejsce pod kiblem i zacząłem czytać „Politykę”, którą kupiłem, bo kolega Mrówka nawiązywał do tematów w niej przeczytanych.

„Polityka” jest niestety nudna jak flaki z olejem. Jedyny tekst, który mogłem przeczytać, był redaktora Szackiego. Poza tym nic tam nie było interesującego. 
Felietony Passenta, Stommy? Tyma na pół strony, bo niżej reklama. Najnudniejszy autor tekstów kulinarnych? Żaden tekst o kokainie? 
Jeśli chodzi o poczucie humoru, to nawet Wojewódzki na plus odstaje. Kto to jest w stanie zmęczyć? (poza kolegą Mrówką).
Później wziąłem się za „Do Rzeczy”. I jest to regularny fanzin. Chów wsobny. Same wewnętrzne polemiki. 
Żyjemy w kraju, w którym nie ma prasy. I to jest zła informacja.

Pociąg spóźnił się o 75 minut. W kiblu koło mnie urwała się klamka. Na ten widok kierownik pociągu o mało nie eksplodował. Kiedy drukował mi bilet tłumaczył: proszę pana, ja nic nie mogę zrobić, a wszyscy mają do mnie pretensje.
Cieszmy się, że nie jesteśmy kierownikami pociągu.