wtorek, 6 stycznia 2015

6 stycznia 2015


1. Pusty dom dawał szanse na to, żeby się wyspać. Poczucie obowiązku – wręcz przeciwnie. 
Po śniadaniu posadziliśmy choinki. Żyrafę – przy tarasie, Flipa i Flapa (tymczasowo) w miejscu górki, Jeża (pewnie też tymczasowo) przy ławce przed domem.
Kiedy pożyczałem szpadel Jolka popatrzyła krytycznie na naprawiony przeze mnie daszek. –Trzeba było zrzucić dachówki, kupić w Sebanie blachę, przykręcić ją i byłby spokój.
Naprawy dachów blachą są we wsi modne. Zaczął pan Zgirski (rolnik). Przykrył blachą krytą papą stodołę, którą chce sprzedać za chyba 100 tysięcy. Stodoła ładna. W innej rzeczywistości można by w niej zrobić restaurację niekoniecznie w rustykalnym stylu.
Teraz blachą swoją stodołę blachą kryje Józek, ojciec Tomka.
Zasadniczo moglibyśmy przykryć ganek blachą, a gdyby się przyczepił konserwator – tłumaczyłoby się, że tylko na chwilę. Ale na razie napawam się moim nowym wcieleniem – dzielnego niedzielnego dekarza.
Przy następnej lidlowskiej okazji powinienem sobie kupić wkrętarkę.
Z wkrętarką byłbym lepszym dekarzem.

Trzeba było dolać wody do ogrzewania podłogowego. Nie lubię tego robić, bo przez cały dom trzeba ciągnąć szlauch. (Nie pamiętam, kiedy ostatnio słyszałem słowo szlauch) No i zawsze się jakaś woda wyleje. No więc najpierw strzelił wąż w przedsionku do łazienki. Zalał przedsionek, korytarz i łazienkę. Później końcówka po drugiej stronie węża okazała się nieszczelna. Na koniec przewracający się mop tak jakoś dziwnie uderzył w przycisk od spłuczki, że ją wyrwał ze ściany.
Do tego przemoczyłem skarpetki. I to jest zła informacja.

2. Chciałem przed wyjazdem przez chwilę poobcować z telewizyjną publicystyką. Niestety tuner NC+ nie chciał się włączyć. Czyli zostało TVP Info. Pani Lisowa próbująca mówić głosem Moniki Olejnik – słabe to było bardzo.
Z tego wszystkiego zaczęliśmy oglądać Czterech Pancernych forsujących Odrę. To interesujące doświadczenie.
Kilka godzin wcześniej rozmawialiśmy z dyrektorem Ołdakowskim o serialach.
Dyrektor Ołdakowski dzwoniąc do mnie robił coś, czego się wstydzi. Ja wiem co robił, bo się do tego przyznał. I teraz mam na dyrektora Ołdakowskiego haka.
Którego będę mógł użyć, kiedy dyrektor Ołdakowski zrobi to, o chęć zrobienia czego podejrzewa go wręcz cała Warszawa – postanowi wrócić do polityki.
O „Czterech Pancernych” nie rozmawialiśmy. I to jest zła informacja, bo to jednak ciekawy materiał porównawczy.

3. Ruszyliśmy koło 21. Jechaliśmy, jechaliśmy. Przed samą Warszawą autostrada zrobiła się biała – lód przyprószony śniegiem. Chwilę później stał nieco poobijany TiR. Obstawiony policją. Stał – z punktu widzenia uczestników ruchu – tył do przodu. Mamy trzy na krzyż autostrady, a nie potrafimy wysłać na nie pługopiaskarek. TiR zdąży wykonać zwrot o 180 stopni, Policja zdąży przyjechać w sile dwóch radiowozów.

Koty, kiedy dociera do nich, że wjeżdżamy do Warszawy wyrażają pretensje. Bardzo wyrażają. I to jest zła informacja.

Na Pięknej było lodowisko. Na Poznańskiej też. I na Wilczej. Miałem przez chwilę ochotę by zadzwonić do dyrektora Zydla. Ale szybko mi przeszło, bo dotarło do mnie, że wiem, co by powiedział – „Pracuję dopiero od sześciu miesięcy”.

Ciekawe ile ofiar przyniósł ten nagły, styczniowy atak zimy.

poniedziałek, 5 stycznia 2015

5 stycznia 2015



1. Moda lumberseksualna. Praktykowałem, zanim była modna. Tak bardzo praktykowałem, że kiedy tylko ktoś tę modę nazwał, poczułem odpowiedzialność. Prawie zrobiliśmy z Pawełkiem z Faster Doga sesję z odpowiedni stylizacjami, niestety w magazynie prasowych sampli Husqvarny był remanent. A bez pilarek, takie sobie by to mogły być zdjęcia.
Chyba na urodziny dostałem od Bożeny gumofilce. Miałem do nich stosunek zbliżony do tego, jaki według mądrości ludowej psy objawiają wobec jeży.
Było tak, do momentu, kiedy jesienią na rozkopaną przez panów kopaczy działkę spadł deszcz. Nawalny. Było zbyt zimno na to, żeby chodzić boso, a błoto zdejmowało ze stóp kroksy.
Gumofilc jako kalosz – zdał egzamin.
Dotarło wtedy do mnie, że gumofilc może być polskim wkładem w ideę lumberselsualizmu.
Postanowiłem, że kiedy będę leciał na jakąś (zimową) międzynarodową prezentację zrobię to w gumofilcach. Mam nadzieję, że będzie mnie stać na dopłatę do klasy biznes.

Do prac drwalskich gumofilce nadają się słabo. Trociny sypią się od góry. I dość szybko traci się komfort.

2. Zostałem niedzielnym dekarzem. Nie, żebym nie był dzielny, bo siedzenie na dachu, kiedy wiatr wieje nie należy do specjalnie przyjemnych. Chodzi o to, że była niedziela i przełożyłem kilkanaście dachówek. Złą informacją jest, że raczej niezgodnie ze sztuką, bo powinienem przyciąć takie coś, co się chyba nazywa zamek, ale nie, to karpiówka, więc ten dzyndzel od spodu nazywa się raczej inaczej. Żeby to miało sens na dłużej, niż kilka miesięcy – powinienem zastosować obróbkę blacharską, a to przekracza moje możliwości.

3. Mieliśmy zawieźć Józkę i dziewczyny na dworzec do Świebodzina. Zawieźliśmy do Berlina. Inwestycje w BMW miały głęboki sens i przyniosły efekty. Trzeba jeszcze zrobić porządek z amortyzatorami i wymienić opony. Omijając autostradę dr. Kulczyka do centrum Berlina mamy mniej niż dwie godziny. Przyjemnie patrzeć, jak dwudziestopięcioletnie 735i przy prędkości 120–150 km wskazuje średnie spalanie LPG na poziomie 12,6 litra.

Wracaliśmy drogą nr 1. Proporcje Karl-Marx-Alee pokazują jaką dziurą jest Warszawa. Wolę wracać jedynką, bo A12 działa na mnie depresyjnie. Jedynką – mam wrażenie – jest bliżej do Frankfurtu. Teraz, bo przez dobre pół roku remontowano drogę nr 5 (między Münchebergiem a Frankfurtem) trzeba było jechać do Seelow. Miało to swoje plusy, bo dzięki temu zobaczyłem Lebus, miejscowość, od której nazwę wzięła Ziemia Lubuska.

Samo Lebus przypomina Drohiczyn, tylko mniejszy. Siedzibę ważnego biskupstwa historia sprowadziła do kościoła i kilku domów. Nad rzeką.

Tym razem można było skręcić w Münchebergu. Wcześniej przez brandenburskie lasy zasuwałem nieco przekraczając dopuszczalną prędkość 100 km/godz. Kiedy skręciłem i tył samochodu zatańczył w dość nieoczekiwany sposób dotarło do mnie, że cały czas jadę po lodzie. Temperatura musiała dość gwałtownie spaść. I to była zła informacja, bo gdybym nie zauważył, to byśmy byli w domu dobre 40 minut wcześniej.

niedziela, 4 stycznia 2015

4 stycznia 2014


1. Kot Pawełek spędził noc na polu. Musiał wyjść kiedy wieczorem przynosiłem drewno do kominka. Rano wbiegł do domu i zaczął się użalać nad sobą. Strasznie narzekał. Później zjadł żarcie swoje, swojego ojca i poszedł spać.
Złą informacją jest, że nie zauważyłem braku Pawełka. Że nie policzyłem kotów.

2. Przez cały dzień robiliśmy rodzinnie porządki przy domu. Krajzegą, młynkiem do gałęzi, piłą spalinową, grabiami. Część gałęzi leżała chyba z dziewięć lat. Na wiosnę wywiezie się do parku to coś, co przypomina ziemię, a powstało z kory, liści, pyłu, i pewnie różnych innych rzeczy. Dużo dobrego się udało zrobić. Brak górki i brak kupy gałęzi – wielki sukces. 
Strasznie wiało. Ognisko, kiedy się je już udało rozpalić (nie bez udziału benzyny) – było bardzo widowiskowe. Wirujący dym, snopy iskier. Wiatr działał jak doładowanie, więc stosunkowo szybko się spaliło, to co się miało spalić. 
Na niedzielę została mi naprawa dachu nad bocznym wejściem. I to jest zła informacja, bo nie mam koncepcji, jak na ten dach wyleźć, żeby go do reszty nie zniszczyć.

Przed Świętami dostałem słuchawki Samsunga (Level On się nazywają). Używam ich pisząc – pomagają się skupić. Dziś się okazało, że działają również jako ochronniki słuchu. 

3. Poszedłem do sąsiadów, żeby porozmawiać z Teresą – tak jak obiecałem w Sylwestra. Kiedy tylko wszedłem poczęstowano mnie nalewką, którą Teresa z Jolą tak się załatwiły. Nalewka powstała z zalania cukierków „kukułek” spirytusem. I chyba kawą. Mocna rzecz.

Szpital w Świebodzinie kilka lat temu został sprzedany firmie ze Szczecina. Cały. Razem z działką, budynkami i wyposażeniem. Właściciel jest w sporze z pielęgniarkami. Pielęgniarki, jeżeli są na etatach zarabiają… mój osobisty lekarz za dwa dyżury dostaje więcej pieniędzy niż pielęgniarka przez miesiąc. Jeżeli są 'na kontraktach' – czyli nie dotyczy ich prawo pracy – mogą zarobić nieco więcej, ale pracują miesięcznie po 300 godzin. Zresztą często te 'na kontraktach' musiały czekać na pieniądze, bo nie dotyczy ich prawo pracy. 
Pojawia się widmo strajku, które do wściekłości doprowadza starostę.

Starosta dumny bardzo, że sprzedał deficytowy szpital nagle ma problem. Bo co będzie, jeżeli jedyny w powiecie szpital przestanie działać? Co będzie, jeżeli spółka zbankrutuje? Powiat wybuduje nowy szpital? Może odkupi budynki od spółki? 
Na razie więc straszy pielęgniarki w lokalnej prasie prokuratorem (że zgłosi jeżeli odejdą od łóżek).


Złą informacją jest, że nie interesowałem się tym wszystkim przed rozmową z prof. Balcerowiczem, którą przeprowadziliśmy z kolegą Grzegorzem w 2013 roku. 




sobota, 3 stycznia 2015

3 stycznia 2015


1. Śniła mi moja toyota Supra. Samochód, który przywiózł nas do Rokitnicy. A później do Zabrza na podpisywanie umowy sprzedaży. W drodze powrotnej, gdzieś przed Szopienicami obróciła się panewka. I na tym się skończyło, bo wał już się nie nadawał do szlifowania. A był to wał przywieziony z Kassel. Cóż, silnik 7MGTE nie był dobrą Toyoty konstrukcją. 
Reszta auta była ok.

No dobra targa nieco przeciekała. I rdzewiało. Nawet bardzo. 
Dzięki tej toyocie zrozumiałem, że samochody się różnią. I pamiętam gdzie mnie to objawienie spotkało. W Norauto przy Auchan w Piasecznie. Zmieniałem opony na zimowe. Obok opony zmieniano w jakimś zupełnie nowym peugeocie (toyota miała wtedy z 15 lat). Oba samochody wisiały na podnośnikach. Podszedłem pod peugeota i zauważyłem, że jego zawieszenie składa się z elementów, których liczbę mogę policzyć na palcach. Wróciłem pod Suprę i się okazało, że do policzenie elementów składających się na jej zawieszenie nie wystarczy palców wszystkich ludzi przebywających na hali.

Samochód był stworzony do jazdy powyżej 200 km/godz. I nie chodzi mi o 210. Dużo się w nim nauczyłem. I być może dlatego dziś nie używam pedału gazu dwójkowo (0-1).
W każdym razie przyśniła mi się Supra, że nią jeździłem. A kiedy z niej wysiadałem mogłem ją wziąć pod pachę, więc nie było problemu z parkowaniem. 


Tak sobie myślę, że teraz jeżdżę jak dziad – najważniejsze są dla mnie wyniki spalania. 
Nawet w Niemczech. 
I to jest zła informacja.


2. Zatankowałem piłę spalinową i – jak to piszą w raportach policjanci – udałem się do parku celem pocięcia leżących gałęzi. Chińska piła wciąż daje radę ale brakuje mi mojego Stihla.
Bardzo niewiele brakuje, żebym w parku zrobił porządek. Teraz, kiedy nie ma zielonego i dzić sprowadza się do patyków usunięcie jej jest na wyciągnięcie ręki. Niestety, w tym roku też się nie uda.

Tośka z energią pięcioletniego dziecka deptała zgrabioną przez panów kopaczy ziemię zostawiając odpowiednie do swoich 13 lat ślady. Nawet nie używając słów powszechnie uważanych za obelżywe powiedziałem, co myślę o jej działaniach, o niej i o tym, co będzie latem, kiedy wyrośnie tam trawa, a koła kosiarki będą wpadać w dziury.

Zaczęła ręcznie naprawiać szkody. Nie wpadła na to, że ludzkość wynalazła grabie. I to jest zła informacja, bo myślałem, że edukacja w RFN jest na wyższym poziomie i nie koncentruje się wyłącznie na wyszukiwaniu antyfaszystowskich przykładów w historii kraju

3. No i z rzeczoną Tośką pojechaliśmy do powiatu zrobić przegląd BMW. Przed Ołobokiem zwalniałem, bo mi się przypomniało jak sąsiad Gienek opowiadał, że w Wigilię na niefajnym zakręcie zginęły dwie osoby. Zakręt jest niefajny, bo trzeba poprawiać – nie jest to zwykłe czterdzieści pięć stopni. Ciekawe jak droga wyglądała, zanim Niemcy zbudowali fortyfikacje – przebieg jej jest taki, żeby ewentualny polski czołg był jak najdłużej bokiem do Panzerabehrkanone wytaczanego z Hindenburgstandu (nr 653).

Jeżeli ktoś nie wie o co chodzi, niech sobie wygugluje.
Ale tak naprawdę chodzi o to, że przed tym niefajnym zakrętem nic nie informuje jak bardzo ten zakręt jest niefajny. Jadąc od południa człowiek musi najpierw dostać się do Rokitnicy. I jedzie albo po dziurach od Węgrzynic albo po dziurach od Skąpego. Przejeżdża Rokitnicę i trafia na prostą z idealną nawierzchnią, na której lata temu w X6M Darek, szwagier sąsiada Gienka na widok prędkościomierza prawie popuścił w spodnie (a górnik, więc raczej twardy gość). Później, w lesie kilka zakrętów bardzo dobrze wyprofilowanych, które się przelatuje bez hamowania i nagle ten niefajny, niespodziewany. Zupełnie niespodziewany. Ja – Bogu dzięki – pierwszy raz pokonywałem go jadąc od północy, więc się wcześniej specjalnie nie rozpędziłem, ale go zauważyłem. W ciągu ostatnich dziesięciu lat zginęło tam z pięć osób i Bóg wie ile osób wyleciało w pole, bądź przytuliło się do drzewa. A przez cały czas brakuje wielkiego znaku: człowieku, uważaj!


Za Ołobokiem wybudowano ścieżkę rowerową. I – według znaków – jest to wyłącznie ścieżka rowerowa. Prowadzi do Świebodzina. Między Świebodzinem a Ołobokiem nie ma chodnika. Poza wyjątkami. Kiedy ścieżka rowerowa ma przeciąć drogę przestaje być ścieżką rowerową. Zamienia się w chodnik. Drogę przecina więc przejście dla pieszych. Metr dalej chodnik znów zmienia się w ścieżkę rowerową. Ciekawe co będzie, jak Policja zacznie ścigać pieszych na tej ścieżce. Ciekawe też jaki będzie status ludzi siedzących na ławkach przy tej ścieżce stojących.

W każdym razie przed przejściami dla pieszych rowerzystów nastawiano ograniczeń prędkości. Będą stać w zimie, w nocy. Przed niefajnym zakrętem nie postawiono żadnego. I to jest zła informacja. 


Przegląd trwał trzy minuty. Pan zszokowany był tym, że przednie zawieszenie zostało wyremontowane. Wyremontowane było przed rokiem. Ciekawe jakie podbija normalnie.

Najpierw pojechaliśmy do Tesco. Mam wrażenie, że było mniej Bobka niż ostatnio. Później trafiliśmy do Lidla. Było dziwnie pusto.

W Lidlu kupiliśmy świeczki, które pojechaliśmy zapalić mojej babci na cmentarzu w Boryszynie. To dziwne jaki ruch może być na wiejskim cmentarzu o takiej porze. 
Wracając zebraliśmy Józkę z dworca.

Wróciła jesień. Wieje ciepły wiatr. 








piątek, 2 stycznia 2015

2 stycznia 2015



1. Odpowiednia grubość muru rozwiązuje problem fajerwerków. Nie sądzę, żeby niemieccy budowniczy mieli w XVIII wieku na myśli akurat sylwestrowy spokój zwierzą domowych, ale jakoś tak wyszło, że koty Nowy Rok zniosły dobrze.
Była mgła, więc doroczna rywalizacja pomiędzy dołem a górą wsi była spektakularna w nietypowy sposób.
I to jest chyba zła informacja, zwłaszcza, jeżeli się weźmie pod uwagę zaangażowane środki.

Choć dobrze, że nie były to środki publiczne.
Taka Warszawa za wystrzelone w kosmos pieniądze mogłaby wyremontować trochę lokali komunalnych. Cóż, nie byłoby to tak widowiskowe.

2. Tradycyjnie poszliśmy do sąsiadów. Chodzimy do nich po północy co roku, z jednym wyjątkiem – rok temu oni przyszli do nas.
W znakomitej większości byli na zewnątrz. Czyli na trawniku sąsiada Tomka.
Sąsiad Tomek jest skonfliktowany z Jolą – teściową. Konflikt ma jeden efekt pozytywny – Tomek z Kamilą przeprowadzają się do wynajętego w Ołoboku domu, więc Karol będzie miał blisko do przedszkola (niedługo szkoły).
No i ma mnóstwo minusów. Zamiast przenieść się do domu sąsiadów, grupowo, na chłodzie namawiano Tomka, żeby do tego domu poszedł. On zaś niesiony honorem – nie mógł się zdecydować.
Jakby się nie mogli wcześniej w rodzinie umówić, że w Sylwestra obowiązuje zawieszenie broni. Miejmy nadzieję, że problem szybko się rozwiąże, bo nie opanowałem jeszcze bilokacji.
Więc się nie mogłem napić na raz z nim i z jego teściem (oraz z teścia szwagrem). I to jest zła informacja.

3. Teresa (siostra Joli) zrobiła nalewkę. I ta nalewka musiała mieć moc diabelską, bo i ona i Jola nieźle się nią załatwiły. Znaczy – nigdy ich nie widziałem w takim stanie, gdyż obie charakteryzuje raczej duża odporność na alkohol.
Teresa pracuje w szpitalu w Świebodzinie. Szpital w Świebodzinie jest sprywatyzowany – znaczy Powiat sprzedał wszystko (ziemię, budynki, wyposażenie) spółce. Interes jest ponoć dochodowy, bo spółka jak tylko może wykorzystuje pracowników i naciąga NFZ. Teresa działa w związkach. I co jakiś czas opowiada mi o przekrętach i jawnej niesprawiedliwości, która się tam odbywa.
Próbowała mi opowiedzieć o tym, co się dzieje teraz. Niestety ani ja, ani ona nie byliśmy specjalnie w stanie rozmawiać o poważnych sprawach. W każdym razie prywatyzacja służby zdrowia nie jest panaceum. I to jest zła informacja, bo innych pomysłów nie ma.

Rano niby wstaliśmy bez kaca, ale dzień przeszedł sennie.

Jedna rzecz przykra się stała. Zdechł Macbook używany przez Bożenę.
(A1226 – jeżeli to komuś coś mówi)
(Ci, którym coś to mówi, wiedzą, że w tym modelu był problem z procesorem graficznym)
(No o Apple wymieniało płyty główne)
(no i w tym konkretnie była wymieniona)
(ale najwyraźniej nie pomogło)
Za pomocą wiertarki udarowej wyciągałem ze środka dysk, bo nie miałem jak wykręcić dwóch śrubek. Co za… człowiek wymyślił żeby były nietypowe.
Dysk wyjąłem. No i się okazało, że nie mam obudowy, żeby w nią ten dysk wsadzić. Teraz dyski zewnętrzne to nie są dyski wewnętrzne w obudowach. Tylko dyski z wlutowanym USB. Koniec świata.  

czwartek, 1 stycznia 2015

1 stycznia 2015


1. Miałem w tym roku napisać tekst o służbie zdrowia. O tym, co widziałem, kiedy umierała moja babcia. Nie udało mi się. I to jest zła informacja.

Babcia w wieku prawie 88 lat trafiła na ostry dyżur chirurgiczny ze złamaną nogą. Postanowiła pójść do kościoła. Kościół z XVII wieku. Drewniany. Żeby wejść, trzeba przekroczyć konstrukcyjną belkę. No i na tej belce babcia się potknęła.

Miała zostać zoperowana. Niestety ogólny stan był zły. Ordynator tłumaczył, że szpital nie jest przygotowany do takich sytuacji. Chciał babcię wysłać do szpitala, który przygotowany był. Stacja krwiodawstwa etc. Generalnie bał się odpowiedzialności.
I chyba miał problem z podjęciem decyzji.

Zawieszenie trwało chwilę. Nie bardzo wiedziałem co robić. W końcu jeden z lekarzy, przerwał grę w sapera i wyjaśnił mi co się dzieje.
Otóż szpital nie służy do leczenia ludzi, tylko wykonywania procedur medycznych. Bo takie zakontraktowane są przez NFZ. Przyjmując moją babcię ze złamaną nogą, zajął się wykonaniem procedury „złamana noga”. Za wykonanie procedury „złamana noga” szpital dostanie z góry ustaloną kwotę i nie ma możliwości, żeby tę kwotę cokolwiek zwiększyło. Koszty badań i konsultacji przypadku mojej babci już przekroczyły tę kwotę. Ale to jakoś jest wpisane w ryzyko – szpital dostaje ekstra pieniądze za ostry dyżur.
Więc to, że babcia czeka na zabieg, nie ma służyć wymuszeniu łapówki, bo łapówek się teraz brać zupełnie nie opłaca. Tylko wynika z asekuranctwa ordynatora. Że sam zabieg jest prosty, że można go zrobić w każdej chwili. Kiedy tylko ordynator się zdecyduje. Po paru dniach babcia będzie wypisana. Bo tu jest chirurgia. Tu się nie leczy, tu się operuje. I za to płaci NFZ.
Lekarz – wyluzowany starszy gość. Przez parę godzin operował, resztę dyżuru przesypiał, bądź grał w sapera.
Przy okazji opowiedział mi o największym problemie szpitali – lekarz rodzinny dostaje budżet na każdego pacjenta. W ramach tego budżetu powinien wykonywać badania z którymi wysyła pacjenta do szpitala, żeby ten wykonał jakąś procedurę medyczną.
Innymi słowy – pacjent do szpitala powinien trafiać z diagnozą.
Lekarze rodzinni wystrajkowali sobie to, że pieniądze nie wydane na pacjentów trafiają do ich kieszeni. Więc zamiast wysyłać do szpitala pacjentów zdiagnozowanych, wysyłają pacjentów z podejrzeniem. Więc badania musi robić szpital. Niestety NFZ mu za to nie oddaje pieniędzy, bo wypłacił je już lekarzom rodzinnym. Szpitale więc mają deficyt. Narastający.

Potwierdziła mi to pielęgniarka pracująca w SOR w innym szpitalu. Lekarze rodzinni potrafią namawiać pacjentów, którzy mają jechać na planowy zabieg, by dzwonili po pogotowie, mówiąc, że nastąpiło pogorszenie stanu. Dzięki temu lekarz nie musi płacić za transport.

Ordynator zdecydował się na wysłanie babci karetką do szpitala wojewódzkiego. Z 50 kilometrów w jedną stronę. Babcia spędziła na izbie przyjęć chyba kwadrans. Jakiś lekarz coś podpisał, wsadzono ją znowu do karetki i wróciła. Podobny do piłkarza Lewandowskiego kierowca karetki aż mnie przepraszał, że brał udział w czymś tak idiotycznym.

Babcię zoperowano. Wszystko poszło gładko, choć ordynator przed zabiegiem krzyczał na babcię (słabo słyszała), że może operacji nie przeżyć. Później było różnie. Babcia była raz w lepszym, raz w gorszym stanie. Szpital zrobił to, za co zapłacił mu NFZ, więc wiadomo było, że się zaraz będzie chciał babci pozbyć.
Próbowałem rozmawiać z lekarzami o tym, czy jest jakiś oddział, gdzie by ją można było przenieść – w gorsze dni leżała w malignie. Dałem sobie spokój, kiedy jeden powiedział, że lepiej, żeby umierała w domu.

Musiałem wrócić do Warszawy. Opiekę nad babcią przejęła matka. Udało mi się ubłagać ordynatora, żeby babcię wypisano dzień później, by matka zdążyła dojechać z Niemiec, gdzie pracuje. Karetka przywiozła babcię do domu. Po kilku godzinach wylądowała w stanie ciężkim w innym szpitalu (zapalenie płuc). Jej stan zaczął się poprawiać. I nagle zmarła.
Znajoma pielęgniarka sugerowała, żeby sprawdzić, czy dostała odpowiednie leki. Nie zrobiliśmy tego.
Drugi szpital jeden z pierwszych w sprywatyzowanych w okolicy. Delikatnie mówiąc – śmierdzący. 

Dowiedziałem się później przypadkiem, że lekarz rodzinny, który się zajmował moją babcią (kiedyś nie przepisał jej leków na ciśnienie, tłumacząc, że wyczerpał jakiś limit – babcia się nie awanturowała, zaczęła brać co drugi dzień, wypisał, kiedy poszedł do niego przyjaciel matki) zarabia rocznie kilkaset tysięcy złotych.

System ochrony zdrowia korumpuje lekarzy (chodzi mi o 'korupcję' w pierwotnym tego słowa znaczeniu). Nikt nic z tym nie robi.
Brałem kiedyś udział w twitterowej dyskusji z ministrem Arłukowiczem. Kiedy zapytałem go, czy to prawda, że do kieszeni lekarzy rodzinnych trafiają niewydane na pacjentów pieniądze – zamilkł.

Kiedy dziś widziałem Arłukowicza z Neumannem mówiących o dobru pacjenta – nie mogłem im uwierzyć. Firmują zły system. Zajmują się nim wyłącznie pod koniec grudnia. Kiedy pojawia się problem, którego nie mogą nie zauważyć. Nie może nie widzieć go lek. med. Ewa Kopacz.
Pewnie dlatego życzyła nam zdrowia.

Punktów 2. i 3. dziś nie będzie. Wystarczy pierwszy.

Miejmy nadzieje, że w 2015 nastąpi jakaś poważna zmiana.

PS. Na korkowej tablicy w pierwszym szpitalu był napis „Salus aegroti suprema lex”. 


http://blogroku.pl/2014/kategorie/1-stycznia-2015,ayz,tekst.html

środa, 31 grudnia 2014

31 grudnia 2014


1. Skończyły się świąteczne śledzie. W barszczu też widać dno, choć zasadniczo i jedno i drugie winno starczyć do Nowego Roku.
Włożyłem akumulator z kosiarki do BMW. Auto Bożeny miało w bagażniku drugi, mały akumulator, który zastał się po telefonie, jakiego już nie ma. Wymyśliłem, że lepiej tej baterii będzie spędzić zimę w samochodzie, gdzie będzie wciąż ładowany, niż w stojącej w zimnej stołówce kosiarce.

Później zabraliśmy się za rodzinne rżnięcie i mielenie. Ja z Józką rżnęliśmy na pile stolikowej zwanej z niemiecka krajzegą. Tośka pocięte kawałki układała w domu, Milena mieliła gałęzie w urządzeniu znanym niektórym z filmu „Fargo”. Zrobiliśmy kawał roboty.
Misterna konstrukcja Tośki w pewnym momencie runęła. I to jest zła informacja. Choć nie tak zła, bo jak sama Tośka zauważyła, drewno ułożone po raz drugi było czystsze, bo brud został na podłodze.

2. Przesłuchałem konferencję prasową Porozumienia Zielonogórskiego. To właściwie zabawne, że jednym z jego negocjatorów jest były wiceminister zdrowia z czasów, kiedy ministrem była Ewa Kopacz. Po ministrze, który wyglądał, mówił i się zachowywał trochę – tu będzie hermetycznie – jak pewien dziennikarz motoryzacyjny z miasta Łodzi, który występuje czasem w serwisach internetowych jako ginekolog, panowie doktorzy ze swoim zadziwieniem i logiką wypowiedzi wyglądali jak lekarze. Tacy prawdziwi.
Pan były wiceminister opowiedział, że jakiś czas temu NFZ z list ubezpieczonych wykreślił młodzież, która osiągnęła wiek lat osiemnastu, a której rodzice – nie mając świadomości, że muszą coś takiego zrobić – nie podłączyli w NFZ do swoich ubezpieczeń. Więc ta młodzież ubezpieczona nie jest i jeżeli nie daj Boże złamie sobie nogę na stoku, albo atak wyrostka ją dopadnie – będzie kłopot, bo w EWUŚ zapali się na czerwono.
Pan były wiceminister otwartym tekstem powiedział, że konstytucyjny minister Arłukowicz kłamie. I wyjaśnił w jaki sposób. Generalnie nie brzmi to dobrze.
Boję się, że scenariusz będzie teraz wyglądał tak: pani Premier zdymisjonuje Arłukowicza, bo nie potrafił rozwiązać konfliktu, dosypie lekarzom kolejne miliardy, lekarze podpiszą umowy. I zasadniczo nic się nie zmieni. Bo przecież nie będzie reformować systemu. Bo przecież będzie spokój do następnego podpisywania umów. I to jest zła informacja. Ważne, że można się leczyć za granicą, a NFZ musi za to oddać pieniądze.

3. Sąsiad Gienek miał imieniny. Wziąłem więc flaszkę i poszedłem złożyć życzenia. Gienek z Jolą byli w Tesco, więc wróciłem i poszedłem jeszcze raz.
Gienek – jak się okazało – zapomniał wcześniej, że ma imieniny, więc zawczasu nie zwolnił się następnego dnia z pracy. Czyli, że rano miał jechać, więc nie mógł pić. I to jest zła informacja. Posiedzieliśmy przy piwie, którego normalnie w zimie Gienek nie pije.
Jola narzekała na Wójta, który nie doprowadził do naprawy drogi. Trochę jak w Warszawie. Po wyborach, więc druga linia metra otwarta będzie Bóg wie kiedy.

Za to wymienione będą pompy w przepompowni ścieków. Bo zanim na dobra nie zaczęła działać, to już się okazało, że są za słabe. Tak sytuacja.



wtorek, 30 grudnia 2014

30 grudnia 2014


1. Przyśnił mi się amerykański ambasador. Ambasada była w stupiętrowym wieżowcu z dziwnymi windami, w mieście ze średniowiecznym centrum. Pamiętam, że zapytałem Jego Ekscelencję o możliwość zmniejszenia opłat za wydanie wizy, ale nie pamiętam, co odpowiedział. Dużo się rzeczy działo, które zdążyłem zapomnieć. Pamiętam tylko, że na koniec okazało się, że zaparkowałem samochód na płatnym parkingu a nie mam pieniędzy. No i wtedy się obudziłem.

Przyjemne przedpołudnio-popołudnie. Słońce świeciło za oknem. A ja podłączyłem antenę satelitarną do dekodera w tak sprytny sposób, że przewód szedł przez piwnicę i na parter dostawał się przez dziurę dostarczającą powietrze do kominka. Bożena (kiedy zauważy) będzie zachwycona, bo z niewiadomych powodów nie lubi plączących się po domu kabli.

Dziewczyny obejrzały więc na HBO drugiego „Hobbita”. Przez lata mieliśmy rodzinny zwyczaj – w każde święta oglądaliśmy „Władcę pierścieni”. Ale nam (konkretnie – dziewczynom) przeszło.
W przyszłym roku pewnie będziemy już oglądać pełnego „Hobbita”
Czytam miażdżące recenzje trzeciej części. Że długa. A mam cichą nadzieję, że reżyser weźmie się znowu za „Władcę” i dołoży te wszystkie wycięte wątki. Przede wszystkim zakończenie, bo w obecnej wersji widać jak Hobbici zmienili świata nie ma jak wyprawa zmieniła Hobbitów.
Mała szansa na nową wersję i to jest zła informacja.

2. Zadzwoniła Dorota z Nissana, żeby wyrazić wdzięczność za dostarczenie do Warszawy Navary. Dyrektor Zydel prócz tego bohaterskiego czynu wykazał się wczoraj – mimo trudnych warunków – jasnością umysłu i szybkością myślenia. Otóż, chwilę po jego wyjeździe wrzuciłem na fejsa zdjęcie nissana z wybitą szybą. I po chwili zdjęcie to zalajkował prezydent obywatel Jóźwiak. Już chciałem zrobić zrzut, żeby pokazać społeczeństwu jak to prezydent obywatel Jóźwiak lajkuje cudze nieszczęścia, ale nim zdążyłem to zrobić, zdjęcie zalajkował również dyrektor Zydel.
Dyrektora Zydla warto mieć po swojej stronie.

Bożena miała jechać po Józkę. Sprawdziłem na stronie PKP Intercity pociąg miał przyjechać zgodnie z planem. Bożena z dziewczynami pojechała. Ja wyciągnąłem akumulator z kosiarki. Puściłem pranie. Sprawdzam znowu na stronie, pociąg wyjechał z Rzepina. Patrzę, a Józka pisze na fejsie, że właśnie wjechali do Frankfurtu.
Wyraziłem na na Twitterze swoje oburzenie, odezwał się kolega @bartiniPL, tłumacząc że po pierwsze dane są aktualizowane co 20 minut (w opisie systemu na stronie jest „na bieżąco”), a dane musi wpisać dyżurny ruchu. Jeśli nie wpisze – w systemie wszystko jest w porządku. Po pięciu minutach na stronie pojawiło się 30 minutowe opóźnienie pociągu. Znaczy system nie jest godny zaufania. I to jest zła infrmacja.

3. W „Tak jest” oglądałem przez chwilę moją ulubioną poseł platformy – Ligię Krajewską. Pani Ligia dyskutowała z Morozowskim i Kuźmiukiem, że grzywna Sławomira Nowaka to nie wyrok.
Cóż, kiedyś się mówiło „rok nie wyrok”. Więc co dopiero grzywna.
A poza tym, że wcale nie jest powiedziane, że wszyscy, którzy pojawili się tego dnia w hotelu „Belweder” byli na imprezie Nowaka. „Tam tyle osób przychodzi…”

Później była konferencja ministra Arłukowicza, któremu najwyraźniej pali się pod… pod którym się najwyraźniej pali. Opowiadał jakieś dziwne rzeczy, o tym, że w KRS znalazł, że negocjatorzy z „Porozumienia Zielonogórskiego” są w zarządzie jakiejś spółki. Plątał się tak, że trudno było zrozumieć o co chodzi.
Jakiś orzeł z TVN24 zapytał, że będzie w tej sprawie zawiadomienie do Prokuratury.

Minister powtarzał, że ci lekarze, którzy nie podpiszą do pierwszego umów z NFZ nie będą mogli liczyć na publiczne pieniądze.
Dorn chciał zmusić lekarzy do pracy powołując ich do wojska. Arłukowicz się obraża. Chyba, że ma plan – przywiezie na ich miejsce lekarzy z Ukrainy. Dlatego MSW zawiesiło ewakuację z Donbasu. Żeby mieć moce na przerzucenie lekarzy.

A poważnie – Minister Zdrowia raz na jakiś czas, przed Sylwestrem odkrywa, że system nie działa. Platforma miała siedem lat, żeby to naprawić. Nic z tym nie zrobiła. I to jest zła informacja.

Arłukowicz mówił, że ułatwi pacjentom zmianę lekarze pierwszego kontaktu. Już to widzę. W gminie u mojej matki jest jeden. Zarabia niewyobrażalne pieniądze. Ciekawe w jaki sposób ludzie będą jeździć do innego lekarza złapią PKS, który właściwie nie istnieje. Pociąg? A, tory rozebrane.

A najgorsze jest to, że kiedy Arłukowicz zostanie posunięty, to nic się nie zmieni, bo posuwać go będzie pani, która była jego poprzedniczką. Zamieni go na jakąś przyjaciółkę. A, jak powtarzała mi matka – kobiety przyjaźnią się z ładniejszymi, bądź mądrzejszymi.
W tym przypadku brzydszą może być trudno znaleźć.  

poniedziałek, 29 grudnia 2014

29 grudnia 2014



1. Od dobrych dwudziestu lat czuję więź z Adrianem Mole'em. Jest on ode mnie co prawda trochę straszy, żyje w innym kraju, takim, gdzie życie jest zdecydowanie prostsze. Ale więź czuję. Mam wrażenie, że go bardzo dobrze rozumiem.
No i zadzwoniłem do matki, żeby się z nią umówić, bo miałem ją odwieźć na dworzec kolejowy w Świebodzinie. Matka od paru lat pracuje w Niemczech – wracała do pracy. Nie ma tu samochodu, bo po tym jak pojeździła czymś nowym w Bawarii, w końcu do niej dotarło, że kia Pride nie jest ani samochodem wygodnym, ani bezpiecznym, ani ładnym. No i postanowiła ją wyrzucić.
Zadzwoniłem i usłyszałem historię, która jakby żywcem wyszła spod pióra Sue Townsend. I to jest zła informacja.

[Właśnie przeczytałem, że pani Sue zmarła 10 kwietnia, więc nie będzie już więcej części. I zrobiło mi się strasznie smutno]

Nie będę tej historii przytaczał. Może kiedyś. W każdym razie moja matka to nietuzinkowa postać.

2. No więc już miałem odpalać Navarę, miałem nawet pomysł, żeby do Boryszyna pojechać lasami, a tu niespodzianka. Szyba w przednich prawych drzwiach wybita. Częściowo. Dziura wielkości pięści u góry, kawałki szkła na siedzeniu kierowcy. Kamienia nie widać, więc raczej wiatrówka.
Zadzwoniłem do Doroty z Nissana. Niedziela, po Świętach, dziesiąta. Odebrała [wszyscy kochają Dorotę]. Zasugerowała, żeby Navarą przyjechać jednak do Warszawy, ale wcześniej pojechać na Policję.
Dałem znać matce, że jej nie zawiozę. I pojechałem do Świebodzina. W Ołoboku wziąłem
autostopowiczów. Trochę musieli zmarznąć.
Budynek Policji jest nowy (znaczy ma z pięć lat). Stary był zbudowany przez Niemców. Był ładny. Przynajmniej z zewnątrz.
Policja w Świebodzinie bardzo dobrze mi się kojarzy. Kiedy włamano się do nas ze cztery lata temu, po trzech miesiącach sprawcy byli już skazani.
Przyjął mnie policjant o nazwisku, żywcem wziętym z polskiego kryminału. Obejrzał auto pokiwał głową i spisał zgłoszenie. Właściwie sam sobie podyktował moje zeznanie. Ja tam być może nieco innym językiem mówię, ale sens udało mu się antycypować.
Zgłoszenie przygotowywał w komputerze używając OpenOffice. I to jest dobra informacja. Znaczy, że ktoś myślał podejmując decyzję o wdrożeniu oprogramowania.
Słownik nie podkreślił mu Warszawy małą literą. Mnie też nie podkreśla. Twórcy słownika pamiętają o warszawach. Generalnie było miło i profesjonalnie.
Nowy budynek świebodzińskiej Policji jest potwornie brzydki. Do tego na stropie widać było dziwne zacieki, znaczy coś jest nie tak z dachem. I to jest zła informacja.

Wróciłem przez las. Na dziurach Navara dobrze sobie radzi. Dzwoniły tylko kawałki szkła.

3. Drę łacha z niesamochodowości dyrektora Zydla. A tu się zachował. Zdecydował się wrócić Navarą do Warszawy. Wcześniej streczową folią zabezpieczyliśmy drzwi. Rozpędziłem auto do 160 km/godz. i zabezpieczenie działało. Tylko było głośno.
Przyszedł sąsiad Gienek ze swoim szwagrem Darkiem. Pokiwali głowami. Zastanawiali się, kto mógł strzelać. Stwierdzili, że nie Tomek. Podjechałem do Józka, ojca Tomka po jajka, żeby wyposażyć w nie dyrektora Zydla. Józek, ojciec Tomka, powiedział, że Tomek raczej nie strzelał.
Sąsiad Tomek przed laty znany był we wsi ze swojego strzelania z wiatrówki. Ale teraz jest poważnym biznesmenem, więc to nie on.

Zadzwoniła Dorota z Nissana, żeby powiedzieć, że rano była półprzytomna, po weselu, i żeby tego samochodu nie przywozić, jeżeli byłby problem z widocznością, że sobie jakoś poradzą. Bohaterski dyrektor Zydel był zdecydowany. Ruszył i w całkiem niezłym tempie dojechał do Warszawy. Po wszystkim powiedział, że własnych myśli nie słyszał. Cóż, za możliwość takiego wyciszenia ludzie na stanowiskach potrafią zapłacić wiele pieniędzy.

Goście pojechali.
Wieczorem dziewczyny oglądały film o dobrych Niemcach, których najechali faszyści. I ci dobrzy Niemcy ukrywali przed tymi faszystami Żyda. I przyleciały samoloty i tych dobrych Niemców zbombardowały. I zabiły przyjaciela bohaterki.
Oglądałem piąte przez dziesiąte ale i tak chcę zaśpiewać: Deutschland, Deutschland über alles, über alles in der Welt…
I to jest zła informacja.

niedziela, 28 grudnia 2014

28 grudnia 2014




1. Dyrektor Zydel wstał wcześnie i rozpalił w kuchennym piecu nieco tylko zadymiając dom. Później – jak to dyrektor Zydel – poszedł pobiegać, choć ponoć lekarz mu zabronił. Jak się jest aż tak ważnym dyrektorem, to trzeba chyba słuchać lekarza.

Po śniadaniu dyrektor Zydel wziął Navarę i pojechał do powiatu, skąd przywiózł chleb (z Tesco) i węgiel (z Mrówki). Navara na wsi nabiera sensu. Jest miejsce i na chleb (kabina) i na węgiel (skrzynia).

No i przyszli kolędnicy. W liczbie pięć. Syn leśniczego z wąsami i akordeonem, Maryja z dzieciątkiem, człowiek w dresie – na Józefa zbyt młody, więc pewnie pastuszek, Ula – nosicielka gwiazdy (i – jak się później okazało – kasjerka) i śmierć w rajtuzach w czaszki.
Śmierć raz pomyliła tekst, ale jakoś z tego zgrabnie wybrnęła.
Dyrektor Zydel był wniebowzięty. Etnograf – bądź co bądź. Zrobił sobie serię zdjęć z kolędnikami. Ciekawe, co by poczuli, gdyby wiedzieli z jaką ważną personą się fotografują.

Istnieje poważne niebezpieczeństwo, że sytuacja tak się dyrektorowi Zydlowi tak spodobała, że w przyszłym roku zamiast tego potwornie denerwującego spotu, na końcu którego pani Waltzowa mówi, co by się zakochać w Warszawie w Święta, tego, co na okrągło chodzi w TVN24, a dyrektor Zydel nie chce mi powiedzieć ile to Was, mieszkańcy Warszawy kosztowało – po mieście będą operować oddziały kolędników, przekładający opowieść o Bożym Narodzeniu, pieśniami o sukcesach pani Waltzowej.
I to może być zła informacja.

Tu pewna zaległość. Obiecałem, że zamieszczę tu dowcip. Miało być przed Świętami. Jest po. Ale się z kolędnikami jakoś kojarzy.
Trzej królowie wchodzą do stajenki. Baltazar walnął łbem w nadproże –O, Jezu! – jęknął. I na to święty Józef –I to jest dobre imię, a nie jakiś tam Stefan.

Później trafił nas wielki zaszczyt, zadzwonił do nas sam prezydent obywatel Jóźwiak. Znaczy zadzwonił do dyrektora Zydla, żeby się skonsultować przed występem w telewizji.
Obserwować na własne oczy, jak robi się politykę, to niesamowite doświadczenie.

Gdyby tutejszy Wójt był jak pani Waltzowa, to kanalizację by może jeszcze ze dwa lata kopali, ale za to jak pięknie wieś by była na święta przystrojona.

Udało mi się zrobić krewetki. Takie jak w Krakenie, tylko bardziej.

2. Przyjechali goście. Z Łodzi, choć z Wrocławia. Szybko zaczęli opowiadać o prezydent Zdanowskiej. Dyrektor Zydel dyplomatycznie poszedł spać, i to jest zła informacja, bo później rozmowa przeszła na temat szkolnictwa wyższego.

3. Akademia Sztuk Pięknych ma przygotowywać ludzi do zawodu. Takie są wytyczne Ministerstwa. Kształci więc spawaczy. Z licencjatem. Zamiast płacić kilkanaście tysięcy za kurs spawanie, człowiek idzie na kilkuletnie studia. Niczego poza spawaniem się nie chce uczyć, bo nie jest to do niczego mu potrzebne. Nie ma egzaminów, więc uczelnia przyjmuje ludzi, o których nic nie wie. Szkoła za to przoduje w wysyłaniu ludzi na Erasmusa. Wracają z zaklepaną posadą spawacza. Mniej-więcej to opowiadał mi wieloletni nauczyciel akademicki. Jeszcze parę lat temu był w pewien sposób typowym wyborcą PO. Dziś uważa, że w zorganizowany sposób polskie szkolnictwo wyższe jest sprowadzane do poziomu techników z czasów PRL. I to jest zła informacja.

Pani Minister Nauki i Szkolnictwa napisała na Twitterze, że cała Polska ma odchudzać redaktora Semkę. Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że wśród współpracownic ma osoby, którym też się odchudzanie może należeć. Nie jestem złośliwy, nie napiszę.

Napiszę za to, że w zmywarce zamieszkała nam mysz. Może nie tyle zamieszkała, co lubi tam siedzieć.

Nie, nie mogę.
Skąd Tusk wytrzasnął te wszystkie baby?



27 grudnia 2014


1. Problem zepsutego pilota udało się rozwiązać. HTC One (M8) ma wbudowany emiter podczerwieni, więc może być używany jako pilot.
Dawno, dawno temu było coś, co się nazywało Newton. I też miało można tego było używać jako pilota. Szło się wtedy do sklepu RTV i Newtonem przestawiało kanały w wystawionych telewizorach budząc popłoch wśród obsługi.
Niemal dwie dekady później Sony wypuściło tablet z podczerwienią, który mógł służyć jako pilot. Ktoś z Sony opowiadał, że w jakimś sklepie przestawiał kanały. Znaczy – wszystko już było.
HTC użyty jako pilot w czarodziejski sposób odblokował telewizor. No i właściwy pilot zaczął działać. To zasadniczo dobra informacja. Choć okazała się zła. Przez cały czas nie podłączyłem anteny satelitarnej, więc jesteśmy skazani na to, co serwuje się nam cyfrowo-naziemnie. I nie jest to warte pieniędzy, które ustawowo mamy płacić jako abonament RTV.
Obejrzeliśmy końcówkę filmu o Atylli. Słaby. Legiony walczyły jak ZOMO w filmach o stanie wojennym.

2. Przyszli kolędnicy. Ci sami, co w zeszłym roku. Odstawiają regularne jasełka. Syn leśniczego gra na akordeonie, śpiewają, recytują.
W zeszłym roku mnie zaskoczyli. Odstawili szopkę przy bramce, a je nie zdążyłem nawet wpaść na to, żeby ich zaprosić do domu. Ty razem byłem przygotowany. Udało im się wedrzeć na posesję, prawdopodobnie dlatego, że w tym roku występowała z nimi Ula, która jest jakoś spokrewniona z sąsiadami. Ula wpadała do dziewczyn, ogarnia więc furtkę.
Otworzyłem drzwi, kiedy byli na schodach domu. I równo z tym, kiedy akordeon miał wydać pierwszy dźwięk – poprosiłem, żeby przyszli następnego dnia.

Przeczytałem, że laureatka nagrody Grand Press w kategorii najlepszy reportaż prasowy podczas odbierania nagrody powiedziała, że jest na śmieciówce w Gazecie. I że może teraz ktoś ją zatrudni.
Ciekawe co by się musiało stać, żeby Państwowa Inspekcja Pracy zabrała się za media. Z 25 lat temu robiłem materiał o PIP. Panowie inspektorzy byli dumni, że Inspekcja podlega Marszałkowi Sejmu. Ciekawe czy marszałkiem Sikorski o tym wie. Jestem gotów się założyć, że nie. I to jest zła informacja.

Dyrektor Zydel wiózł dziewczyny BMW Bożeny. Dyrektor Zydel nie jest specjalnie samochodowy, pewnie dlatego tak łatwo znalazł miejsce wśród administracji pani Waltzowej.
Trochę się martwiliśmy, ale jakoś mu się udało dojechać.
Zjadł kolację, chwilę pogadał i poszedł spać. Pewnie się bał, że go upiję i będę z niego wyciągał tajemnice Ratusza.

3. Spadł śnieg. Minimalna ilość. Złapał mróz. Na pace Navary zamarzły resztki trocin. To nie jest dobra informacja, bo myślałem, że jakoś tę pakę umyję, a tak – nie mam pojęcia jak to zrobić. Tak, powinienem mieć porządny garaż.

Wdałem się w bezsensowną dyskusję o bezpiecznej jeździe na autostradzie. Wyprowadzają mnie z równowagi ludzie, którzy łykają fizyczne opisy autorstwa rzeczników Policji i Inspekcji Transportu Drogowego. Jeżeli mamy dwa samochody jadące z prędkością 140 km/godz. i ten pierwszy zaczyna hamować, to nie jest tak, że ten drugi musi od razu w niego wjechać, bo czas reakcji, droga hamowania etc. Ludzie z niewiadomych przyczyn zakładają, że w identycznych warunkach droga hamowania wszystkich samochodów jest jednakowa. Znaczy z wiadomych. Z egzaminu na prawo jazdy, który utrwala głupotę.

Zdarza mi się na autostradzie podjeżdżać blisko samochodu jadącego lewym pasem kiedy widzę, że zaraz skończy manewr wyprzedzania i wróci na pas prawy – żeby hamując nie tracić pędu.

Kierowcy okupujący lewy pas, jadący w swoim mniemaniu maksymalną dopuszczalną prędkością, powinni wiedzieć, że po pierwsze stwarzają zagrożenie, bo im płynniejszy ruch, tym lepiej, po drugie – łamią prawo o ruchu drogowym. Jechać należy przy prawej krawędzi jezdni. Słyszałem historię o człowieku, który w Niemczech zapłacił spory mandat za jazdę lewym pasem z prędkością 200 km/godz. Jechał lewym a prawy był pusty. Łamał prawo i stwarzał zagrożenie. Jakie? Ktoś mógł jechać 320. 

sobota, 27 grudnia 2014

26 grudnia 2014


1. Ho, ho, ho, ho.
Prawię się wyspałem. Nie pamiętam, kiedy ostatnio mi się to udało.
Z dwudziestoczterogodzinnym opóźnieniem skończyłem barszcz. Nie wyszedł tak dobrze jak bym chciał. I to jest zła informacja. Używam przepisu mojej babci. Nieco zmodyfikowanego. Najpierw kiszę buraki. Później warzywny wywar mieszam z wywarem z buraków. Dodaję kwas. I doprawiam. Czosnkiem pieprzem solą i cukrem. Proces doprawiania zajmuje podobny czas, co obieranie jarzyn i buraków.
Prawdopodobnie najwięcej zależy od jakości buraków. A ja niestety nie jestem w stanie jej zawczasu ocenić.

2. Przeczytałem dokładnie nieszczęsny wywiad z panią Premier. Albo raczej przeczytałem dokładnie wywiad z nieszczęsną panią Premier. Ktoś jej poradził, by się próbowała ogrzać przy mrożonym Adasiu. Adaś żyje, bo pani Premier, kiedy była jeszcze Ministrem Zdrowia zamiast kupić szczepionki na grypę postanowiła kupić maszynę, która robi ping i ta maszyna uratowała Adasiowi życie.
Świetny pomysł. Niestety dopiero na samym końcu wywiadu więc wszyscy czytelnicy zdążyli już zasnąć. Do tego przykryty słonikiem.
Ktoś poradził pani Premier: „Powiedz coś o Zembali, on występuje w »Bogach«, to się ludziom spodoba”. Więc pani Premier wspomniała. Dwa razy.

Oprawki do sesji dostarczył optyk z Mokotowskiej. Szkoda, że takie brzydkie. Swoją drogą ciekawe, czy gdyby pani Premier nie wyglądała na zdjęciach jak przebrana, czy ktoś by się przyczepił do tej sesji.

Przejrzałem tę „Vivę”. Redaktora Iwaszkiewicza niestety nie da się już czytać. Choć z drugiej strony mam nadzieję, że na na końcu „Vivy” będzie do końca świata. I nie chodzi mi o koniec jego świata, który – patrząc na nazwiska, które w swoich tekstach wymienia – będzie niedługo. Tylko o koniec świata mojego.

Przeczytałem, że w nowym Superbie czeka nas niespodzianka – parasol w drzwiach. W starym też czekał. Chyba, że go ktoś podprowadził, jak w prasówce, którą jeździłem.

Gdzieś w środku był artykuł o amerykańskim aktorze, który się nazywa Kevin Spacey. Napisany przez panią O'Brien. Przeczytałem, że „pod koniec drugiego sezonu [Underwood] zostaje wybrany na prezydenta USA”. Pani O'Brien to znajoma znajomych. Może by który jej powiedział, że nie został wybrany.

Generalnie pani Premier pasuje do tej „Vivy” i to jest zła informacja. Lata temu to był niezły magazyn. Dziś Rakowiecki spełnia się publicystycznie jako rzecznik TVP. Szkoda.

3. Cały dzień bez telewizora. Wieczorem coś zaczęliśmy oglądać. Ciekawe, kiedy zacznie się stosować w Guantanamo torturę polegającą na zepsutym pilocie? Zwłaszcza, kiedy bloki reklamowe mają po kilkanaście minut.
W środku nocy z niewiadomych przyczyn w TVN7 (jakby na to nie patrzeć – kanale czysto filmowym) puszczono powtórkę wywiadu z panią Premier. Znaczy z panią Minister Zdrowia, bo wywiad miał ze cztery lata. Pani Pieńkowska pytała o Smoleńsk. Pani Premier (natenczas Minister) opowiadała jak było ciężko. Ale wszystko się udało. Później (po przeprowadzeniu tego wywiadu) się okazało, że się wcale nie udało.

Przez ostatnie lata hobbystycznie zajmowałem się obroną TVN przed moimi „prawicowymi” kolegami. Że nie ma spisków, że to zbiegi okoliczności, że w TVN pracują też porządni ludzie, że nie ma sztamy PO-TVN. Niestety czegoś tak abstrakcyjnego, jak powtórka tego wywiadu nie jestem w stanie logicznie uzasadnić. Znaczy jestem w stanie, ale wolałbym nie.
I to jest zła informacja.  

piątek, 26 grudnia 2014

25 grudnia 2014


1. Nazwisko Niewiadomski będzie się mi teraz wyłącznie dobrze kojarzyć. Panowie kopacze z firmy Niewiadomski posprzątali po sobie. 
Do tego wywieźli tzw. górkę. 
Obsypane ziemią zwałowisko gruzu w środku parku. 
W założeniu miało być to miejsce do zjeżdżania na sankach dla dzieci. Jednej zimy nawet jeździliśmy. Ale nie tyle na sankach, co na niczym.
Dzieci są zdążyły urosnąć. Górka nie tyle urosła, co zrobiła się bardziej rozległa.
A teraz jej nie ma.
Za to jest miejsce, na które będę mógł wjechać kosiarką.
Łażąc po parku zabłociłem buty. I to jest zła informacja, bo zamiast w gumofilcach chodziłem w tzw. porządnych butach.

2. Pojechaliśmy do Świebodzina. Najpierw na targ. Było chwilę po dwunastej, wszystko powoli zamierało. Za sklepem ogrodniczym zobaczyliśmy kilka choinek. Panie nie chciały nam ich sprzedać, bo już zrobiły raport kasowy. Udało nam się je przekonać, że przeżyjemy bez paragonu. Kiedy się okazało, że chcemy kupić najbrzydszą dostaliśmy jeszcze zniżkę.
Wczoraj do Trójki zadzwonił słuchacz i opowiedział, że kiedyś poszedł z synem kupić choinkę. Syn wybrał najbrzydszą tłumacząc, że takie też muszą znaleźć swój dom. Od tego czasu wybierają te brzydkie.
Wyszło na to, że my w tym roku mamy podobnie. Dwie, kupione w Lidlu wyglądają jak Flip i Flap. Ta kupiona z targu przypomina żyrafę. Jest jeszcze jedna, którą kupiłem pod Makro. Ta wygląda nieźle, choć bardziej niż choinką jest wyrośniętą sadzonką.

Z targu pojechaliśmy do Mrówki. Po węgiel w workach. Z Mrówki do Lidla. W Lidlu można kupić Glenlivet. Dwunastkę. Za rozsądne pieniądze. Z Lidla pojechaliśmy do Tesco. W Tesco zewsząd łypał na nas Bobek Makłowicz. Na pół godziny przed zamknięciem sklepu przy w kolejkach do kas było sporo panów, którzy w koszykach mieli 0,7 i dwulitrową colę. W saloniku prasowym promowali regionalny tabloid. „Nie żyje, bo uspokajał sąsiada” brzmi trochę jak „nie śpi, bo trzyma kredens”. Kupiliśmy „Vivę”. Pani chciała zaproponowała nam „gazetę »Twój Styl«”, ale się nie zdecydowaliśmy.

Podjechaliśmy do stolarza. Rzemieślnik starej daty powinien w wigilię pić w warsztacie. My odebralibyśmy thoneta. Stolarz najwyraźniej strarej daty nie jest. I to jest zła informacją, bo nie wiem, kiedy odbierzemy fotel.

Wracając wpadliśmy do domu, który wynajął sąsiad Tomek. Wyprowadził się jakiś czas temu od teściów. Nie będę się zagłębiał w powodach, bo znam tylko wersję jednej strony. W każdym razie od połowy stycznia będzie z rodziną mieszkał w Ołoboku. Do czasu, aż wybudują dom.

Poszedłem do Tomkowego ojca po jajka. Zastałem go na dachu stodoły. Zszedł. Poczęstował mnie własnej roboty destylatem. Bardzo dobrym. Używa węglowych filtrów do wody. Też będę musiał tego spróbować.

3. Zepsuł się pilot do telewizora. To bardzo komplikuje życie.  

czwartek, 25 grudnia 2014

24 grudnia 2014


1. Mieliśmy wstać o świcie i ruszać. Obudziło mnie po dziewiątej, ale zanim się zebraliśmy zrobiło się południe. Pakowanie samochodu w ulewie nie należy do specjalnie przyjemnych. 
Bożena chciała przed wyjazdem coś załatwić. Woziłem ją słuchając konferencji pani Premier. To było interesujące doświadczenie. O pani Premier zdanie mam jak najgorsze. Była złym Ministrem Zdrowia, delikatnie mówiąc – nie zdała egzaminu w Moskwie, była strasznym Marszałkiem Sejmu – dlaczego by miała być dobrym premierem?
Zdanie miałem jak najgorsze, ale nie aż tak złe, jakie miałem po wysłuchaniu konferencji. Pani Premier nie potrafiła odpowiedzieć na proste pytania. Szkoda gadać. Każdy może sobie posłuchać.
Ze dwa dni wcześniej zauważyła, że na wystawie optyka na rogu z Wilczą leży „Viva” i oprawki użyte w sesji. Problem sesji w „Vivie” stał się najbardziej palącym w kraju.
To właściwie zabawne, bo bywały już podobne. Pamiętam profesora Buzka przebieranego w ubrania Rage Age. To było, kiedy był kierownikiem PE. Kolega fotograf opowiadał, że się pan profesor tak bardzo fasonami podekscytował, że aż chciał te ubrania kupić. W Parlamencie zarabiał tyle, że go było stać.

Na czym więc polega problem z sesją pani Premier w „Vivie”? Chyba na sumie elementów. Ale nie chce mi się o tym pisać
Nie udało mi się zatrzymać przy optyku, żeby zrobić zdjęcie wystawy. Znalazłem miejsce dopiero przy Pięknej. Bożena poszła do jakiegoś sklepu, ja walczyłem z zaparowanymi szybami. Chyba trzeba dołożyć czynnika do klimatyzacji. Zadzwonił kolega. Okazało się, że przechodził właśnie koło tamtego optyka. Zrobił zdjęcie i mi wysłał.
Wrzuciłem na Twittera. Tweet zaczął żyć swoim życiem. Miał wielkie powodzenie wśród dziennikarzy mejnstrimu.

W końcu zaparkowałem BMW na podwórku i ruszyliśmy Navarą. Trzy godziny później, niż zakładaliśmy. I to jest zła sytuacja.

2. To właściwie zabawne – Navara na autostradzie pali tyle, co pięciolitrowa klasa-G. Z tym, że nissan ropy, a mercedes benzyny. Szumiały relingi, szumiało okno w tylnych lewych drzwiach, ale poza tym było całkiem spoko. Bluetooth nie przekazywał muzyki, nie ma gniazda USB jest za to wejście małym jackiem (zupełnie jak w prasowym R8, z zeszłego roku). Więc zamiast Dołęgi-Mostowicza słuchaliśmy Trójki.
Pani Minister z Kancelarii Prezydenta opowiadała o inicjatywie ustawodawczej Bronisława Komorowskiego. Pan Prezydent pochylił się nad losem polskich rodziców i w – wydaje się – dość rozsądny sposób postanowił zmodyfikować prawo pracy. Brzmiało to naprawdę nieźle.
Poza jednym minusem. Większość moich znajomych, ludzi w moim wieku i młodszych pracuje na umowach o dzieło albo się samo zatrudnia. Czyli zmiany w prawie pracy ich nie dotyczy.
Prezydencki projekt ma ułatwiać życie młodym ludziom decydującym się na dziecko. Ułatwi młodym ludziom pracującym na etatach. Gdybym był złośliwy – zacząłbym się zastanawiać gdzie na etatach młodzi mają szanse na pracę? W administracji.

Pod Poznaniem zrobiłem coś z radiem i znikła Trójka. Pojawiło się za to TokFM z codziennym programem motoryzacyjnym. Koledzy zachwycali się Pulsarem. Zachwycali się Qashqaiem i jeszcze jakimiś innymi nissanami. Zachwyty przedzielali westchnieniami, że może dostaną Pulsara na test długoterminowy. Kiedyś słuchałem ich codziennie. Teraz rzadko. Ostatnio, kiedy na nich trafiłem zachwycali się BMW. Że to firma ze świetnie prowadzonym parkiem prasowym. Trudno się nie zgodzić.

Nie obejrzałem „Faktów”, więc nie wiem jak skomentowały konferencję pani Premier. I to jest zła inforamcja.

3. Zanim rozpakowałem samochód zrobiła się dziesiąta. Czyli nici z zielonogórskiego Makro. Pojechaliśmy do Tesco. Postaliśmy chwilę przy stoisku z prasą. „Vivy” nie było. Była za to „Grazia” z sesją, na którą dostarczyliśmy z kolegą Grzegorzem lancię. Warto było. Lancia wystąpiła na zdjęciach. Zupełnie za to nie wystąpiła willa, w której robiono zdjęcia. W sumie – żadna ta sesja. Stoiska z polską prasą działają na mnie depresyjnie. I to jest zła informacja.

Obejrzeliśmy do końca „Homeland”. Na podjeździe domu Dara Adala (nie mam pojęcia, jak się to odmienia) stał nissan Qashqai. Marszałek Sikorski też ma takie auto. Przypadek?