sobota, 10 stycznia 2015

10 stycznia 2015



1. Po tym, kiedy Policja zadołkowała Gzela i Pawlickiego słyszałem strasznie dużo głosów, że dobrze im tak, że dziennikarze nie są ponad prawem, że trzeba w końcu zrobić porządek, że zarzut zbyt słaby.

Pawlicki na zatrzymanie poskarżył się był Sądowi. Sąd się wypowiedział.
Stwierdził, że było ono bezzasadne i nielegalne „Procesy intelektualne osób podejmujących decyzję o zatrzymaniu dziennikarzy nie nadążały za sytuacją, choć ta do szczególnie dynamicznych nie należała” i skierował sprawę do prokuratury.

Nie dowiemy się jak Sąd skomentowałby procesy intelektualne redaktora Stasińskiego, który trzy dni po fakcie trzymał stronę Policji. I to jest zła informacja.

2. Jacek Rakowiecki robił świetną „Vivę”. Strasznie to było dawno, ale kultywuję w sobie przekonanie, że żadnemu polskiemu magazynowi nie było bliżej do „Vanity Fair”. Później Jacek (piszę o nim Jacek, choć rozmawialiśmy chyba dwa razy w życiu, ale nasłuchałem się o nim tyle, jakbym znał go od lat dwudziestu) poległ na „Przekroju”. Poległ, bo zabiły go ambicje.
W połowie lat 90. razem z Antkiem Pawlakiem (dziś rzecznikiem prezydenta Gdańska) na zlecenie mniejszościowego właściciela krakowskiego tygodnika mieli przygotować projekt przerobienia go („Przekroju”) na nowoczesny tygodnik. Zrobili to naprawdę nieźle.
Niestety udziałowiec większościowy – spółdzielnia dziennikarska – nie chciał słyszeć o zmianach. Skończyło się na tym, że po paru latach magazyn przejął Sołowow, później ze sporym zyskiem sprzedał Edipresse, w którym świetną „Vivę” robił Rakowiecki. Przez tych kilka lat projekt Jacka się zestarzał. Jednocześnie Jacek poznał wielu nowych ludzi, których telefony zapisał w kajeciku.

Jacek, jako najlepszy w w kraju specjalista od „Przekroju” został jego naczelnym. Zatrudnił wszystkie gwiazdy, których numery miał w kajeciku, niestety gwiazd było tyle, że nie było komu pracować.
Wieść gminna niesie, że przez ten czas, kiedy Jacek „Przekrojem” zarządzał Edipresse straciło więcej kasy, niż za ten tygodnik zapłaciło. Wydawnictwo straciło tę kasę i najlepszego naczelnego „Vivy”, bo się Jacka musiało pozbyć.

Minęło z czternaście lat. Dziś Jacek Rakowiecki jest rzecznikiem TVP. Ciśnie go ta funkcja jak – co poniektórych – ślubna marynarka, więc stara się rozwijać publicystycznie.
Zawodowo jest rzecznikiem, publicystykę teoretycznie uprawia amatorsko. Jako publicysta – amator, po konferencji prasowej Jerzego Owsiaka, z której wyrzucono redaktora Rachonia, postanowił się z rzeczonym Rachoniem rozprawić. Obraził się później na gazeta.pl, która go zacytowała, że podpisała go zgodnie z opisem fejsbukowego konta – Jacek Rakowiecki Rzecznik Prasowy Telewizja Polska. Ale to nie ważne.
Rachoń zadał niewygodne pytanie Owsiakowi. Owsiak nie chciał odpowiedzieć. Rachoń naciskał. Poszczuto na niego ochronę. Ochrona Rachonia wyrzuciła, żeby Owsiak na pytanie nie musiał odpowiadać.

Owsiak jest santo bardziej niż subito, więc sporo ludzi powtarza tezy Rakowickiego.
To, co zrobiła ochrona Owsiaka ma wiele wspólnego z tym, co wobec Pawlickiego (i Gzela) zrobiła Policja. Różnica jest tylko taka, że ochrona Owsiaka Policją nie jest. Sprawa skończy się pewnie na tym, że prokuratura będzie ścigać biednych mięśniaków, a nie tych, którzy ich wysłali. I to jest zła informacja.

To wszystko jest właściwie fascynujące. Miliony ludzi dają Orkiestrze kasę. Kiedy ktoś próbuje zapytać, co się z tą kasą dokładnie dzieje. Nawet nie tyle z kasą, co jej promilem słyszy, że pytając obraża miliony ludzi od których ta kasa pochodzi. Słyszy to od rzecznika TVP firmy, która wydaje jeszcze większe publiczne pieniądze.

3. Pojechaliśmy najpierw do Castoramy po brykiety, później do Makro. Cactus z dieslem jest ok. Można się nauczyć posługiwać tą skrzynią biegów w sposób, który nie jest dla żołądka dotkliwy. Mało pali, może się podobać, nabywcy będą zachwyceni mimo iż jednak nie ma obrotomierza.
W Makro nie było pięciolitrowej Kingi Pienińskiej. I to jest zła informacja.

piątek, 9 stycznia 2015

9 stycznia 2015



1. Większość dnia zmarnowana. Najpierw na pozbawione sensu utarczki słowne.
Rozsądni ludzie piszący, że paryska tragedia powinna doprowadzić do likwidacji przepisów chroniących uczucia religijne. To ponad moje siły.
Myślałem, że wytrzymam każdą dyskusję. Okazało się, że nie. I to jest zła informacja.

2. Drugą część dnia zmarnowałem na oglądanie serialu „Wataha”. Namówił mnie na to dyrektor Ołdakowski. Nie wiem, czy mu kiedyś to wybaczę. Wcześniej w „dwutygodnik.com” przeczytałem recenzję niejakiego Aresta. Recenzję pod wiele mówiącym tytułem „Wataha dorzyna się sama”. I była to recenzja bardzo dobra. Nie w znaczeniu, że afirmatywna, tylko dobrze oddająca jakość tej produkcji. Arest – filmoznawca – nie zauważył z oczywistych powodów kłamstwa założycielskiego scenariusza. Otóż Straż Graniczna, jak każda tego rodzaju służba ma wewnętrzną policję – Zarząd Spraw Wewnętrznych. I to jego funkcjonariusze w normalnych warunkach prowadziliby śledztwo. Więc idiotyczna pani prokurator nie miała by możliwości zachowywać się tak idiotycznie.
Złą informacją jest, że płacimy co miesiąc za HBO, więc również nasza kasa została zmarnowana.
A nic chyba nie przeszkadzało, żeby choć pokazać Bieszczady. Nie przepadam za nimi, a może bym się przekonał. Niestety oglądając trzy na krzyż lokacje przypominały mi się gry komputerowe z końca XX wieku. Cztery na krzyż, łazisz z jednej do drugiej, nie przejdziesz dalej, jeśli czegoś nie znajdziesz. Znajdujesz, wracasz trzy wcześniej, coś robisz, coś się otwiera. Autorzy filmu nie grali w Far Cry.


3. Przez to oglądanie odcięty byłem od Twittera. Nie widziałem więc jak ochroniarze Owsiaka wynosili redaktora Rachonia.
Z miłości do Owsiaka wyleczył mnie dwadzieścia parę lat temu dziennikarz Telewizji Kraków. Nazwiska nie wymienię, bo mógłby mieć kłopoty – może wciąż pracuje w TVP, a rzecznik tej instytucji bardzo jest zaangażowany.
Kiedy zachwycałem się społecznym ruchem, wspólnotą, miłością, zebraną kwotą, popatrzył na mnie i zapytał:
–A ty myślisz, że ile kosztuje zorganizowanie tych imprez.
–Nic – naiwnie odpowiedziałem – wszyscy robią to charytatywnie.
–Myślisz, że ja, operator, dźwiękowiec, oświetleniowiec, kierowca, cały dzień zapierdalaliśmy za darmo?
–No, chyba nie.
–Zapłaciła nam za to TVP. A myślisz, że ilu takich jak my zapierdalało po całej Polsce? Ile kosztowało paliwo telewizyjnych samochodów? Ile transmisje? Ile kosztowały te wszystkie koncerty i imprezy? Muzycy być może kasy nie brali, ale techniczni? Ile prąd kosztował?
Kasa zebrana do puszek raczej nie byłaby w stanie tego wszystkiego pokryć.
Państwo Polskie funduje swoim obywatelom imprezę, dzięki której mogą się lepiej poczuć.

Nie chciało mi się o tym wtedy myśleć, bo po wrzuceniu pięciu tysięcy złotych czułem się członkiem wspólnoty fajnych ludzi. Ale z czasem wątpliwości się pojawiły.
Jaki pożytek miały mieć biedne chore dzieci z tego, że LOT dostarczał Owsiakowi samolot, którym latał po całej Polsce? Czy za kasę, która poszła na paliwo nie można było kupić czegoś konkretnego? Owsiak w śmigłowcu. Owsiak na czołgu. Owsiak z policyjną asystą. Owsiak z eskortą myśliwców. Autorzy „South Park” mieliby używanie.
Kiedy indziej u znajomego lekarza. Na całym oddziale, na każdym prawie urządzeniu serduszka Orkiestry. Pytam:
–To wszystko od Orkiestry?
–Nie
–A co?
–Nic
–Jak to?
–Chcieli nam dać (nie pamiętam co), ale już mamy i drugiego nie potrzebujemy
–To skąd te serduszka?
–Jak byli, to ponaklejali.


No i trzecia scenka. Ze dwa lata temu BMW (chwała mu za to) zaprosiła kilkunastu dziennikarzy na kurs pierwszej pomocy. Kurs odbywał się o ośrodku szkoleniowym WOŚP „Szadowo Młyn”. Szkolenie było naprawdę niezłe. Wiem jaką piosenkę mam nucić podczas resuscytacji.
W ośrodku zewsząd wysypywały się różne dary dla orkiestry. Przed wejściem stała armata. Niestety pomalowana na żółto. Zawsze chciałem mieć armatę. Ale zastanowiła mnie jedna rzecz. Czy jeżeli ktoś daje armatę „na Orkiestrę” to chodzi mu o to, że by Orkiestra ją sprzedała, a uzyskane pieniądze przekazała „na dzieciaki”, czy żeby ozdabiała młyn w Szadowie?

To interesujące, że wśród moich znajomych najgłośniej bronią Owsiaka ci, którym najbardziej przeszkadza religia. Najwyraźniej człowiek bez wiary czuje się pusty i musi tę pustkę czymś sobie wypełnić. Na przykład wiarą w niepokalanie Jerzego Owsiaka.

Publiczne pieniądze potrzebują kontroli. Kontrolować powinny państwowe służby. Powinny media. Jak na razie na wszelkie próby Owsiak reaguje jak ks. dyr. Rydzyk. I to jest zła informacja.

czwartek, 8 stycznia 2015

8 stycznia 2015


1.Trzech młodych Francuzów (za listem gończym) o imionach Said, Cherif i Hamyd wyraziło swój stosunek do redakcji satyrycznego tygodnika. Wyraziło karabinkami automatycznymi Kałasznikowa.
I muszę przyznać, że życzę tym trzem Francuzom jak najgorzej. Bardzo jak najgorzej.
Życzę im jak najgorzej, bo zmusili mnie, żebym się teraz solidaryzował z tym tygodnikiem. Nie mogę się teraz oburzać na to, co drukował. Zresztą bym się pewnie nie oburzał, bo bym tego nie oglądał, a tak – musiałem obejrzeć i to jest zła informacja. Nie da się wydrukować w satyrycznym tygodniku takiej rzeczy, która usprawiedliwiałaby taką reakcję. I to niestety jest ważniejsze, niż wszelkie uczucia urażone przez ten tygodnik.

Tygodnik „Charlie Hebdo”, powinien być znany w Polsce, bo to tam wymyślono postać polskiego hydraulika, który przyjedzie do Francji i odbierze towarzyszom hydraulikom francuskim pracę. Pewnie ma też inne zasługi.

Jeżeli ktoś mi będzie opowiadał, że się czuje w Polsce terroryzowany przez katolickich fundamentalistów – zabiję go śmiechem. Choć w tym kontekście „zabiję” to nie jest odpowiednie słowo.

2. Wcześniej. Suburban nie dał się uruchomić i to jest zła informacja. W moim wieku jednak wypada mieć garaż, zwłaszcza, kiedy porzuca się samochód na prawie miesiąc.
Poszedłem więc pod Forum. Podróż tramwajem to dla mnie zawsze wielka przygoda. Za cenę normalnego biletu można kupić dwa bochenki chleba.
Słuchałem na Spotify „Prokurator Alicję Horn” Dołęgi-Mostowicza. Muszę znaleźć „Karierę Nikodema Dyzmy”. Kiedy ostatnio jeździliśmy po Świebodzinie z Tośką słyszałem w Dwójce kawałek czytany przez Jerzego Bończaka. Krótki kawałek. Miałem wrażenie, że było to lepsze niż serial. Wilhelmi był zagrał może zbyt dobrze.

Cactus czekał na mnie na parkingu. Chwilę się odmrażaliśmy. Dzisiejsze smartfony nieźle się nadają do wdrapywania z szyb lodu. Zautomatyzowaną skrzynią biegów w Cactusie steruje się przyciskami. Strzałka do przodu – właściwie to w górę obok literki D, strzałka do tyłu – literka R, i duży przycisk z literką N. Każdy da sobie radę. Bardzo elektronicznie. Dwa wyświetlacze. Jeden za kierownicą (prędkościomierz, obrotomierz etc.) drugi na środku (audio, nawigacja, telefon, komputer pokładowy klimatyzacja) dotykowy. Wcześniej większość stosowanych przez PSA wyświetlaczy sprawiało wrażenie, jakby ktoś je znalazł na śmietniku pod supermarketem. Te mają dobry kontrast i rozdzielczość, jak tablety z pięć lat temu. Bardzo jest elektronicznie. Bardzo, gdyby nie zdecydowanie analogowa wajcha od ręcznego, którą trzeba zaciągać, bo samochód nie ma przycisku z literką P.
Muszę sprawdzić, czy można go wyłączyć kiedy jest zapalona literka D.
Kiedy ruszyłem przez chwilę byłem pewien, że samochód jest zepsuty, ale po konsultacji z redaktorem Pertyńskim przypomniało mi się, że tak działa skrzynia zautomatyzowana. Znaczy ciągnie, ciągnie, ciągnie, przestaje, nie ciągnie, nie ciągnie, szarpie, ciągnie, ciągnie. Można zwymiotować, chyba, że zacznie się nieco inaczej pracować gazem. Zresztą w normalnej jeździe diesel, który jest montowany z tą skrzynią daje sobie radę na piątym biegu, więc da się wytrzymać.

Przyjemne są spalania chwilowe na poziomie trzech litrów, które przez całkiem długi czas potrafi pokazywać komputer. Kiedy wyjeżdżałem z Citroëna samochód miał 720 kilometrów zasięgu. Przejechałem z 50 kilometrów i zrobiło się 900. Pojechałem po opał do Baniochy. Syn właściciela obejrzał samochód, skrzywił się nieco na jego plastikowość. Powiedział, że jestem już wśród jego pracowników słynny, bo za każdym razem przyjeżdżam innym samochodem. Zapytał, kiedy po drewno przyjadę S-klassą. Szybko nie przyjadę. I to jest zła informacja. S-klasą już w tym roku jeździłem.

3. Wróciłem do domu w sam raz ma konferencję pani Premier. I to jest zła informacja. Gdybym przyjechał później nie straciłbym prawie dwóch godzin.
Cytując Michała Wróblewskiego z 300polityki – „Pewne jest jedno: pani premier z pewnością nie zatrudnia Charles'a Crawforda.”
Pani Premier wypowiedziała tyle słów tak dziwnym językiem, że słuchacze przestali cokolwiek ogarniać. A szkoda, bo liczba memów, które by można wygenerować była by równa dziesiątej części słów, które wypowiedziała. Albo dziesięciokrotności wypowiedzeń słowa konkret.
Wszyscy ostrzyli sobie zęby na pytania. Niestety pani Premier nie udawało się ich zapamiętać, więc odpowiadała na inne. W każdym razie była ZSL, choć tego nie pamięta, ale – tu cytat – dokumenty nie kłamią. O tym, że pani Premier była czynnym ZSL członkiem może świadczyć pewna poszlaka. Otóż popełnia ona pewien żywcem wzięty z PRL błąd językowy. „Wiecie, rozumiecie, widzicie państwo”. O ile dobrze pamiętam, to Unia Wolności miała jednak korzenie inteligenckie, więc jej działacze mówili „widzą, rozumieją, wiedzą państwo”. Więc ten błąd musiała pani Premier utrwalić sobie wcześniej.

Do tego wszystkiego stronniczki z zeszyciku z zaznaczonymi sukcesikami rządziunia, wrzucane na twitterkowe kontusio KPRM

No i jeszcze jedna sprawa – poważna. Niech przeklęty będzie ten, kto wymyślił, że Ewa Kopacz ma być polską Margaret Thatcher. Póki tylko próbowała się za Żelazną Damę przebierać było bezpiecznie. Teraz postanowiła zająć się górnikami. I to już brzmi groźnie.

Przez chwilę na twitterowym koncie PO było: „Ewa Kopacz: Wprowadziliśmy szybszy wzrost podatku dla rodzin wielodzietnych. Z 3 do 1 miesiąca.”
Później „wzrost” poprawili na „zwrot”. Sami pewnie nie mogli uwierzyć.



środa, 7 stycznia 2015

7 stycznia 2015



1. Ileż ja miałem planów. Napisać prawie trzy teksty, zabrać się za bardzo poważną analizę, pojechać do Citroëna i odebrać Cactusa.
Wstaliśmy koło południa. Poszedłem po chleb. Mimo święta tzw. Perełka była otwarta. Ojciec opowiadał, że w Stanach świetne było, że zawsze jakaś ktoś nie miał święta, więc jeżeli było zamknięte u chrześcijan, szło się do żydów, jeśli tam też – to do Wietnamczyków, Turków, Arabów.
U nas tak prosto nie ma.

Przy śniadaniu oglądaliśmy „Różową Panterę”. Remake. Właściwie śmieszny. Bożena przyznała, że przez większą część życia poczucie żenady odbierało jej przyjemność z oglądania tego rodzaju humoru. I to jest zła informacja. Cytat: przy mnie niespodzianka przestaje być nieoczekiwana jest wart zapamiętania.

2. Zacząłem pisać tekst o audi TT. Musiałem do tego przypomnieć sobie odcinek serialu „Ekipa”. Już mnie tak nie śmieszył, jak gdy oglądałem go po raz pierwszy.
Dziś śmieszy mnie, że jeden z jego scenarzystów jest szefem think tanku zajmującego się polityką. Oczywiście, że przez siedem lat mógł się zmienić. Ale i tak jest to strasznie śmieszne.
Bohater filmu – premier Turski miał być wzorem dla Donalda Tuska. Zamysł autorek udał się w jednym – premier przesiadł się do samochodów marki Audi.
Obejrzałem jeszcze jeden odcinek. Ten – po raz pierwszy. Złą informacją jest, że tak – wydawać by się mogło – inteligentne autorki propagandę światopoglądową ładują w tak prowokujący ból zębów sposób.

3. Wieczorem obejrzeliśmy „Kiling Season” De Niro i Travolta gonią się z łukami po lesie w związku z wojennymi przeżyciami na Bałkanach. Aktorzy świetni. Film słaby.
Autorzy chcieli przenieść do bliższych nam czasów historię wyzwalania Dachau. Mam wrażenie, że niczego z niej nie zrozumieli. I to jest zła informacja. Bo historia dotyczy nie winy, tylko sprawiedliwości.
Jeżeli ktoś nie zna – zacytuję sam siebie:
http://marcin.kedryna.salon24.pl/503907,pobicie-ze-skutkiem-smiertelnym

wtorek, 6 stycznia 2015

6 stycznia 2015


1. Pusty dom dawał szanse na to, żeby się wyspać. Poczucie obowiązku – wręcz przeciwnie. 
Po śniadaniu posadziliśmy choinki. Żyrafę – przy tarasie, Flipa i Flapa (tymczasowo) w miejscu górki, Jeża (pewnie też tymczasowo) przy ławce przed domem.
Kiedy pożyczałem szpadel Jolka popatrzyła krytycznie na naprawiony przeze mnie daszek. –Trzeba było zrzucić dachówki, kupić w Sebanie blachę, przykręcić ją i byłby spokój.
Naprawy dachów blachą są we wsi modne. Zaczął pan Zgirski (rolnik). Przykrył blachą krytą papą stodołę, którą chce sprzedać za chyba 100 tysięcy. Stodoła ładna. W innej rzeczywistości można by w niej zrobić restaurację niekoniecznie w rustykalnym stylu.
Teraz blachą swoją stodołę blachą kryje Józek, ojciec Tomka.
Zasadniczo moglibyśmy przykryć ganek blachą, a gdyby się przyczepił konserwator – tłumaczyłoby się, że tylko na chwilę. Ale na razie napawam się moim nowym wcieleniem – dzielnego niedzielnego dekarza.
Przy następnej lidlowskiej okazji powinienem sobie kupić wkrętarkę.
Z wkrętarką byłbym lepszym dekarzem.

Trzeba było dolać wody do ogrzewania podłogowego. Nie lubię tego robić, bo przez cały dom trzeba ciągnąć szlauch. (Nie pamiętam, kiedy ostatnio słyszałem słowo szlauch) No i zawsze się jakaś woda wyleje. No więc najpierw strzelił wąż w przedsionku do łazienki. Zalał przedsionek, korytarz i łazienkę. Później końcówka po drugiej stronie węża okazała się nieszczelna. Na koniec przewracający się mop tak jakoś dziwnie uderzył w przycisk od spłuczki, że ją wyrwał ze ściany.
Do tego przemoczyłem skarpetki. I to jest zła informacja.

2. Chciałem przed wyjazdem przez chwilę poobcować z telewizyjną publicystyką. Niestety tuner NC+ nie chciał się włączyć. Czyli zostało TVP Info. Pani Lisowa próbująca mówić głosem Moniki Olejnik – słabe to było bardzo.
Z tego wszystkiego zaczęliśmy oglądać Czterech Pancernych forsujących Odrę. To interesujące doświadczenie.
Kilka godzin wcześniej rozmawialiśmy z dyrektorem Ołdakowskim o serialach.
Dyrektor Ołdakowski dzwoniąc do mnie robił coś, czego się wstydzi. Ja wiem co robił, bo się do tego przyznał. I teraz mam na dyrektora Ołdakowskiego haka.
Którego będę mógł użyć, kiedy dyrektor Ołdakowski zrobi to, o chęć zrobienia czego podejrzewa go wręcz cała Warszawa – postanowi wrócić do polityki.
O „Czterech Pancernych” nie rozmawialiśmy. I to jest zła informacja, bo to jednak ciekawy materiał porównawczy.

3. Ruszyliśmy koło 21. Jechaliśmy, jechaliśmy. Przed samą Warszawą autostrada zrobiła się biała – lód przyprószony śniegiem. Chwilę później stał nieco poobijany TiR. Obstawiony policją. Stał – z punktu widzenia uczestników ruchu – tył do przodu. Mamy trzy na krzyż autostrady, a nie potrafimy wysłać na nie pługopiaskarek. TiR zdąży wykonać zwrot o 180 stopni, Policja zdąży przyjechać w sile dwóch radiowozów.

Koty, kiedy dociera do nich, że wjeżdżamy do Warszawy wyrażają pretensje. Bardzo wyrażają. I to jest zła informacja.

Na Pięknej było lodowisko. Na Poznańskiej też. I na Wilczej. Miałem przez chwilę ochotę by zadzwonić do dyrektora Zydla. Ale szybko mi przeszło, bo dotarło do mnie, że wiem, co by powiedział – „Pracuję dopiero od sześciu miesięcy”.

Ciekawe ile ofiar przyniósł ten nagły, styczniowy atak zimy.

poniedziałek, 5 stycznia 2015

5 stycznia 2015



1. Moda lumberseksualna. Praktykowałem, zanim była modna. Tak bardzo praktykowałem, że kiedy tylko ktoś tę modę nazwał, poczułem odpowiedzialność. Prawie zrobiliśmy z Pawełkiem z Faster Doga sesję z odpowiedni stylizacjami, niestety w magazynie prasowych sampli Husqvarny był remanent. A bez pilarek, takie sobie by to mogły być zdjęcia.
Chyba na urodziny dostałem od Bożeny gumofilce. Miałem do nich stosunek zbliżony do tego, jaki według mądrości ludowej psy objawiają wobec jeży.
Było tak, do momentu, kiedy jesienią na rozkopaną przez panów kopaczy działkę spadł deszcz. Nawalny. Było zbyt zimno na to, żeby chodzić boso, a błoto zdejmowało ze stóp kroksy.
Gumofilc jako kalosz – zdał egzamin.
Dotarło wtedy do mnie, że gumofilc może być polskim wkładem w ideę lumberselsualizmu.
Postanowiłem, że kiedy będę leciał na jakąś (zimową) międzynarodową prezentację zrobię to w gumofilcach. Mam nadzieję, że będzie mnie stać na dopłatę do klasy biznes.

Do prac drwalskich gumofilce nadają się słabo. Trociny sypią się od góry. I dość szybko traci się komfort.

2. Zostałem niedzielnym dekarzem. Nie, żebym nie był dzielny, bo siedzenie na dachu, kiedy wiatr wieje nie należy do specjalnie przyjemnych. Chodzi o to, że była niedziela i przełożyłem kilkanaście dachówek. Złą informacją jest, że raczej niezgodnie ze sztuką, bo powinienem przyciąć takie coś, co się chyba nazywa zamek, ale nie, to karpiówka, więc ten dzyndzel od spodu nazywa się raczej inaczej. Żeby to miało sens na dłużej, niż kilka miesięcy – powinienem zastosować obróbkę blacharską, a to przekracza moje możliwości.

3. Mieliśmy zawieźć Józkę i dziewczyny na dworzec do Świebodzina. Zawieźliśmy do Berlina. Inwestycje w BMW miały głęboki sens i przyniosły efekty. Trzeba jeszcze zrobić porządek z amortyzatorami i wymienić opony. Omijając autostradę dr. Kulczyka do centrum Berlina mamy mniej niż dwie godziny. Przyjemnie patrzeć, jak dwudziestopięcioletnie 735i przy prędkości 120–150 km wskazuje średnie spalanie LPG na poziomie 12,6 litra.

Wracaliśmy drogą nr 1. Proporcje Karl-Marx-Alee pokazują jaką dziurą jest Warszawa. Wolę wracać jedynką, bo A12 działa na mnie depresyjnie. Jedynką – mam wrażenie – jest bliżej do Frankfurtu. Teraz, bo przez dobre pół roku remontowano drogę nr 5 (między Münchebergiem a Frankfurtem) trzeba było jechać do Seelow. Miało to swoje plusy, bo dzięki temu zobaczyłem Lebus, miejscowość, od której nazwę wzięła Ziemia Lubuska.

Samo Lebus przypomina Drohiczyn, tylko mniejszy. Siedzibę ważnego biskupstwa historia sprowadziła do kościoła i kilku domów. Nad rzeką.

Tym razem można było skręcić w Münchebergu. Wcześniej przez brandenburskie lasy zasuwałem nieco przekraczając dopuszczalną prędkość 100 km/godz. Kiedy skręciłem i tył samochodu zatańczył w dość nieoczekiwany sposób dotarło do mnie, że cały czas jadę po lodzie. Temperatura musiała dość gwałtownie spaść. I to była zła informacja, bo gdybym nie zauważył, to byśmy byli w domu dobre 40 minut wcześniej.

niedziela, 4 stycznia 2015

4 stycznia 2014


1. Kot Pawełek spędził noc na polu. Musiał wyjść kiedy wieczorem przynosiłem drewno do kominka. Rano wbiegł do domu i zaczął się użalać nad sobą. Strasznie narzekał. Później zjadł żarcie swoje, swojego ojca i poszedł spać.
Złą informacją jest, że nie zauważyłem braku Pawełka. Że nie policzyłem kotów.

2. Przez cały dzień robiliśmy rodzinnie porządki przy domu. Krajzegą, młynkiem do gałęzi, piłą spalinową, grabiami. Część gałęzi leżała chyba z dziewięć lat. Na wiosnę wywiezie się do parku to coś, co przypomina ziemię, a powstało z kory, liści, pyłu, i pewnie różnych innych rzeczy. Dużo dobrego się udało zrobić. Brak górki i brak kupy gałęzi – wielki sukces. 
Strasznie wiało. Ognisko, kiedy się je już udało rozpalić (nie bez udziału benzyny) – było bardzo widowiskowe. Wirujący dym, snopy iskier. Wiatr działał jak doładowanie, więc stosunkowo szybko się spaliło, to co się miało spalić. 
Na niedzielę została mi naprawa dachu nad bocznym wejściem. I to jest zła informacja, bo nie mam koncepcji, jak na ten dach wyleźć, żeby go do reszty nie zniszczyć.

Przed Świętami dostałem słuchawki Samsunga (Level On się nazywają). Używam ich pisząc – pomagają się skupić. Dziś się okazało, że działają również jako ochronniki słuchu. 

3. Poszedłem do sąsiadów, żeby porozmawiać z Teresą – tak jak obiecałem w Sylwestra. Kiedy tylko wszedłem poczęstowano mnie nalewką, którą Teresa z Jolą tak się załatwiły. Nalewka powstała z zalania cukierków „kukułek” spirytusem. I chyba kawą. Mocna rzecz.

Szpital w Świebodzinie kilka lat temu został sprzedany firmie ze Szczecina. Cały. Razem z działką, budynkami i wyposażeniem. Właściciel jest w sporze z pielęgniarkami. Pielęgniarki, jeżeli są na etatach zarabiają… mój osobisty lekarz za dwa dyżury dostaje więcej pieniędzy niż pielęgniarka przez miesiąc. Jeżeli są 'na kontraktach' – czyli nie dotyczy ich prawo pracy – mogą zarobić nieco więcej, ale pracują miesięcznie po 300 godzin. Zresztą często te 'na kontraktach' musiały czekać na pieniądze, bo nie dotyczy ich prawo pracy. 
Pojawia się widmo strajku, które do wściekłości doprowadza starostę.

Starosta dumny bardzo, że sprzedał deficytowy szpital nagle ma problem. Bo co będzie, jeżeli jedyny w powiecie szpital przestanie działać? Co będzie, jeżeli spółka zbankrutuje? Powiat wybuduje nowy szpital? Może odkupi budynki od spółki? 
Na razie więc straszy pielęgniarki w lokalnej prasie prokuratorem (że zgłosi jeżeli odejdą od łóżek).


Złą informacją jest, że nie interesowałem się tym wszystkim przed rozmową z prof. Balcerowiczem, którą przeprowadziliśmy z kolegą Grzegorzem w 2013 roku. 




sobota, 3 stycznia 2015

3 stycznia 2015


1. Śniła mi moja toyota Supra. Samochód, który przywiózł nas do Rokitnicy. A później do Zabrza na podpisywanie umowy sprzedaży. W drodze powrotnej, gdzieś przed Szopienicami obróciła się panewka. I na tym się skończyło, bo wał już się nie nadawał do szlifowania. A był to wał przywieziony z Kassel. Cóż, silnik 7MGTE nie był dobrą Toyoty konstrukcją. 
Reszta auta była ok.

No dobra targa nieco przeciekała. I rdzewiało. Nawet bardzo. 
Dzięki tej toyocie zrozumiałem, że samochody się różnią. I pamiętam gdzie mnie to objawienie spotkało. W Norauto przy Auchan w Piasecznie. Zmieniałem opony na zimowe. Obok opony zmieniano w jakimś zupełnie nowym peugeocie (toyota miała wtedy z 15 lat). Oba samochody wisiały na podnośnikach. Podszedłem pod peugeota i zauważyłem, że jego zawieszenie składa się z elementów, których liczbę mogę policzyć na palcach. Wróciłem pod Suprę i się okazało, że do policzenie elementów składających się na jej zawieszenie nie wystarczy palców wszystkich ludzi przebywających na hali.

Samochód był stworzony do jazdy powyżej 200 km/godz. I nie chodzi mi o 210. Dużo się w nim nauczyłem. I być może dlatego dziś nie używam pedału gazu dwójkowo (0-1).
W każdym razie przyśniła mi się Supra, że nią jeździłem. A kiedy z niej wysiadałem mogłem ją wziąć pod pachę, więc nie było problemu z parkowaniem. 


Tak sobie myślę, że teraz jeżdżę jak dziad – najważniejsze są dla mnie wyniki spalania. 
Nawet w Niemczech. 
I to jest zła informacja.


2. Zatankowałem piłę spalinową i – jak to piszą w raportach policjanci – udałem się do parku celem pocięcia leżących gałęzi. Chińska piła wciąż daje radę ale brakuje mi mojego Stihla.
Bardzo niewiele brakuje, żebym w parku zrobił porządek. Teraz, kiedy nie ma zielonego i dzić sprowadza się do patyków usunięcie jej jest na wyciągnięcie ręki. Niestety, w tym roku też się nie uda.

Tośka z energią pięcioletniego dziecka deptała zgrabioną przez panów kopaczy ziemię zostawiając odpowiednie do swoich 13 lat ślady. Nawet nie używając słów powszechnie uważanych za obelżywe powiedziałem, co myślę o jej działaniach, o niej i o tym, co będzie latem, kiedy wyrośnie tam trawa, a koła kosiarki będą wpadać w dziury.

Zaczęła ręcznie naprawiać szkody. Nie wpadła na to, że ludzkość wynalazła grabie. I to jest zła informacja, bo myślałem, że edukacja w RFN jest na wyższym poziomie i nie koncentruje się wyłącznie na wyszukiwaniu antyfaszystowskich przykładów w historii kraju

3. No i z rzeczoną Tośką pojechaliśmy do powiatu zrobić przegląd BMW. Przed Ołobokiem zwalniałem, bo mi się przypomniało jak sąsiad Gienek opowiadał, że w Wigilię na niefajnym zakręcie zginęły dwie osoby. Zakręt jest niefajny, bo trzeba poprawiać – nie jest to zwykłe czterdzieści pięć stopni. Ciekawe jak droga wyglądała, zanim Niemcy zbudowali fortyfikacje – przebieg jej jest taki, żeby ewentualny polski czołg był jak najdłużej bokiem do Panzerabehrkanone wytaczanego z Hindenburgstandu (nr 653).

Jeżeli ktoś nie wie o co chodzi, niech sobie wygugluje.
Ale tak naprawdę chodzi o to, że przed tym niefajnym zakrętem nic nie informuje jak bardzo ten zakręt jest niefajny. Jadąc od południa człowiek musi najpierw dostać się do Rokitnicy. I jedzie albo po dziurach od Węgrzynic albo po dziurach od Skąpego. Przejeżdża Rokitnicę i trafia na prostą z idealną nawierzchnią, na której lata temu w X6M Darek, szwagier sąsiada Gienka na widok prędkościomierza prawie popuścił w spodnie (a górnik, więc raczej twardy gość). Później, w lesie kilka zakrętów bardzo dobrze wyprofilowanych, które się przelatuje bez hamowania i nagle ten niefajny, niespodziewany. Zupełnie niespodziewany. Ja – Bogu dzięki – pierwszy raz pokonywałem go jadąc od północy, więc się wcześniej specjalnie nie rozpędziłem, ale go zauważyłem. W ciągu ostatnich dziesięciu lat zginęło tam z pięć osób i Bóg wie ile osób wyleciało w pole, bądź przytuliło się do drzewa. A przez cały czas brakuje wielkiego znaku: człowieku, uważaj!


Za Ołobokiem wybudowano ścieżkę rowerową. I – według znaków – jest to wyłącznie ścieżka rowerowa. Prowadzi do Świebodzina. Między Świebodzinem a Ołobokiem nie ma chodnika. Poza wyjątkami. Kiedy ścieżka rowerowa ma przeciąć drogę przestaje być ścieżką rowerową. Zamienia się w chodnik. Drogę przecina więc przejście dla pieszych. Metr dalej chodnik znów zmienia się w ścieżkę rowerową. Ciekawe co będzie, jak Policja zacznie ścigać pieszych na tej ścieżce. Ciekawe też jaki będzie status ludzi siedzących na ławkach przy tej ścieżce stojących.

W każdym razie przed przejściami dla pieszych rowerzystów nastawiano ograniczeń prędkości. Będą stać w zimie, w nocy. Przed niefajnym zakrętem nie postawiono żadnego. I to jest zła informacja. 


Przegląd trwał trzy minuty. Pan zszokowany był tym, że przednie zawieszenie zostało wyremontowane. Wyremontowane było przed rokiem. Ciekawe jakie podbija normalnie.

Najpierw pojechaliśmy do Tesco. Mam wrażenie, że było mniej Bobka niż ostatnio. Później trafiliśmy do Lidla. Było dziwnie pusto.

W Lidlu kupiliśmy świeczki, które pojechaliśmy zapalić mojej babci na cmentarzu w Boryszynie. To dziwne jaki ruch może być na wiejskim cmentarzu o takiej porze. 
Wracając zebraliśmy Józkę z dworca.

Wróciła jesień. Wieje ciepły wiatr. 








piątek, 2 stycznia 2015

2 stycznia 2015



1. Odpowiednia grubość muru rozwiązuje problem fajerwerków. Nie sądzę, żeby niemieccy budowniczy mieli w XVIII wieku na myśli akurat sylwestrowy spokój zwierzą domowych, ale jakoś tak wyszło, że koty Nowy Rok zniosły dobrze.
Była mgła, więc doroczna rywalizacja pomiędzy dołem a górą wsi była spektakularna w nietypowy sposób.
I to jest chyba zła informacja, zwłaszcza, jeżeli się weźmie pod uwagę zaangażowane środki.

Choć dobrze, że nie były to środki publiczne.
Taka Warszawa za wystrzelone w kosmos pieniądze mogłaby wyremontować trochę lokali komunalnych. Cóż, nie byłoby to tak widowiskowe.

2. Tradycyjnie poszliśmy do sąsiadów. Chodzimy do nich po północy co roku, z jednym wyjątkiem – rok temu oni przyszli do nas.
W znakomitej większości byli na zewnątrz. Czyli na trawniku sąsiada Tomka.
Sąsiad Tomek jest skonfliktowany z Jolą – teściową. Konflikt ma jeden efekt pozytywny – Tomek z Kamilą przeprowadzają się do wynajętego w Ołoboku domu, więc Karol będzie miał blisko do przedszkola (niedługo szkoły).
No i ma mnóstwo minusów. Zamiast przenieść się do domu sąsiadów, grupowo, na chłodzie namawiano Tomka, żeby do tego domu poszedł. On zaś niesiony honorem – nie mógł się zdecydować.
Jakby się nie mogli wcześniej w rodzinie umówić, że w Sylwestra obowiązuje zawieszenie broni. Miejmy nadzieję, że problem szybko się rozwiąże, bo nie opanowałem jeszcze bilokacji.
Więc się nie mogłem napić na raz z nim i z jego teściem (oraz z teścia szwagrem). I to jest zła informacja.

3. Teresa (siostra Joli) zrobiła nalewkę. I ta nalewka musiała mieć moc diabelską, bo i ona i Jola nieźle się nią załatwiły. Znaczy – nigdy ich nie widziałem w takim stanie, gdyż obie charakteryzuje raczej duża odporność na alkohol.
Teresa pracuje w szpitalu w Świebodzinie. Szpital w Świebodzinie jest sprywatyzowany – znaczy Powiat sprzedał wszystko (ziemię, budynki, wyposażenie) spółce. Interes jest ponoć dochodowy, bo spółka jak tylko może wykorzystuje pracowników i naciąga NFZ. Teresa działa w związkach. I co jakiś czas opowiada mi o przekrętach i jawnej niesprawiedliwości, która się tam odbywa.
Próbowała mi opowiedzieć o tym, co się dzieje teraz. Niestety ani ja, ani ona nie byliśmy specjalnie w stanie rozmawiać o poważnych sprawach. W każdym razie prywatyzacja służby zdrowia nie jest panaceum. I to jest zła informacja, bo innych pomysłów nie ma.

Rano niby wstaliśmy bez kaca, ale dzień przeszedł sennie.

Jedna rzecz przykra się stała. Zdechł Macbook używany przez Bożenę.
(A1226 – jeżeli to komuś coś mówi)
(Ci, którym coś to mówi, wiedzą, że w tym modelu był problem z procesorem graficznym)
(No o Apple wymieniało płyty główne)
(no i w tym konkretnie była wymieniona)
(ale najwyraźniej nie pomogło)
Za pomocą wiertarki udarowej wyciągałem ze środka dysk, bo nie miałem jak wykręcić dwóch śrubek. Co za… człowiek wymyślił żeby były nietypowe.
Dysk wyjąłem. No i się okazało, że nie mam obudowy, żeby w nią ten dysk wsadzić. Teraz dyski zewnętrzne to nie są dyski wewnętrzne w obudowach. Tylko dyski z wlutowanym USB. Koniec świata.  

czwartek, 1 stycznia 2015

1 stycznia 2015


1. Miałem w tym roku napisać tekst o służbie zdrowia. O tym, co widziałem, kiedy umierała moja babcia. Nie udało mi się. I to jest zła informacja.

Babcia w wieku prawie 88 lat trafiła na ostry dyżur chirurgiczny ze złamaną nogą. Postanowiła pójść do kościoła. Kościół z XVII wieku. Drewniany. Żeby wejść, trzeba przekroczyć konstrukcyjną belkę. No i na tej belce babcia się potknęła.

Miała zostać zoperowana. Niestety ogólny stan był zły. Ordynator tłumaczył, że szpital nie jest przygotowany do takich sytuacji. Chciał babcię wysłać do szpitala, który przygotowany był. Stacja krwiodawstwa etc. Generalnie bał się odpowiedzialności.
I chyba miał problem z podjęciem decyzji.

Zawieszenie trwało chwilę. Nie bardzo wiedziałem co robić. W końcu jeden z lekarzy, przerwał grę w sapera i wyjaśnił mi co się dzieje.
Otóż szpital nie służy do leczenia ludzi, tylko wykonywania procedur medycznych. Bo takie zakontraktowane są przez NFZ. Przyjmując moją babcię ze złamaną nogą, zajął się wykonaniem procedury „złamana noga”. Za wykonanie procedury „złamana noga” szpital dostanie z góry ustaloną kwotę i nie ma możliwości, żeby tę kwotę cokolwiek zwiększyło. Koszty badań i konsultacji przypadku mojej babci już przekroczyły tę kwotę. Ale to jakoś jest wpisane w ryzyko – szpital dostaje ekstra pieniądze za ostry dyżur.
Więc to, że babcia czeka na zabieg, nie ma służyć wymuszeniu łapówki, bo łapówek się teraz brać zupełnie nie opłaca. Tylko wynika z asekuranctwa ordynatora. Że sam zabieg jest prosty, że można go zrobić w każdej chwili. Kiedy tylko ordynator się zdecyduje. Po paru dniach babcia będzie wypisana. Bo tu jest chirurgia. Tu się nie leczy, tu się operuje. I za to płaci NFZ.
Lekarz – wyluzowany starszy gość. Przez parę godzin operował, resztę dyżuru przesypiał, bądź grał w sapera.
Przy okazji opowiedział mi o największym problemie szpitali – lekarz rodzinny dostaje budżet na każdego pacjenta. W ramach tego budżetu powinien wykonywać badania z którymi wysyła pacjenta do szpitala, żeby ten wykonał jakąś procedurę medyczną.
Innymi słowy – pacjent do szpitala powinien trafiać z diagnozą.
Lekarze rodzinni wystrajkowali sobie to, że pieniądze nie wydane na pacjentów trafiają do ich kieszeni. Więc zamiast wysyłać do szpitala pacjentów zdiagnozowanych, wysyłają pacjentów z podejrzeniem. Więc badania musi robić szpital. Niestety NFZ mu za to nie oddaje pieniędzy, bo wypłacił je już lekarzom rodzinnym. Szpitale więc mają deficyt. Narastający.

Potwierdziła mi to pielęgniarka pracująca w SOR w innym szpitalu. Lekarze rodzinni potrafią namawiać pacjentów, którzy mają jechać na planowy zabieg, by dzwonili po pogotowie, mówiąc, że nastąpiło pogorszenie stanu. Dzięki temu lekarz nie musi płacić za transport.

Ordynator zdecydował się na wysłanie babci karetką do szpitala wojewódzkiego. Z 50 kilometrów w jedną stronę. Babcia spędziła na izbie przyjęć chyba kwadrans. Jakiś lekarz coś podpisał, wsadzono ją znowu do karetki i wróciła. Podobny do piłkarza Lewandowskiego kierowca karetki aż mnie przepraszał, że brał udział w czymś tak idiotycznym.

Babcię zoperowano. Wszystko poszło gładko, choć ordynator przed zabiegiem krzyczał na babcię (słabo słyszała), że może operacji nie przeżyć. Później było różnie. Babcia była raz w lepszym, raz w gorszym stanie. Szpital zrobił to, za co zapłacił mu NFZ, więc wiadomo było, że się zaraz będzie chciał babci pozbyć.
Próbowałem rozmawiać z lekarzami o tym, czy jest jakiś oddział, gdzie by ją można było przenieść – w gorsze dni leżała w malignie. Dałem sobie spokój, kiedy jeden powiedział, że lepiej, żeby umierała w domu.

Musiałem wrócić do Warszawy. Opiekę nad babcią przejęła matka. Udało mi się ubłagać ordynatora, żeby babcię wypisano dzień później, by matka zdążyła dojechać z Niemiec, gdzie pracuje. Karetka przywiozła babcię do domu. Po kilku godzinach wylądowała w stanie ciężkim w innym szpitalu (zapalenie płuc). Jej stan zaczął się poprawiać. I nagle zmarła.
Znajoma pielęgniarka sugerowała, żeby sprawdzić, czy dostała odpowiednie leki. Nie zrobiliśmy tego.
Drugi szpital jeden z pierwszych w sprywatyzowanych w okolicy. Delikatnie mówiąc – śmierdzący. 

Dowiedziałem się później przypadkiem, że lekarz rodzinny, który się zajmował moją babcią (kiedyś nie przepisał jej leków na ciśnienie, tłumacząc, że wyczerpał jakiś limit – babcia się nie awanturowała, zaczęła brać co drugi dzień, wypisał, kiedy poszedł do niego przyjaciel matki) zarabia rocznie kilkaset tysięcy złotych.

System ochrony zdrowia korumpuje lekarzy (chodzi mi o 'korupcję' w pierwotnym tego słowa znaczeniu). Nikt nic z tym nie robi.
Brałem kiedyś udział w twitterowej dyskusji z ministrem Arłukowiczem. Kiedy zapytałem go, czy to prawda, że do kieszeni lekarzy rodzinnych trafiają niewydane na pacjentów pieniądze – zamilkł.

Kiedy dziś widziałem Arłukowicza z Neumannem mówiących o dobru pacjenta – nie mogłem im uwierzyć. Firmują zły system. Zajmują się nim wyłącznie pod koniec grudnia. Kiedy pojawia się problem, którego nie mogą nie zauważyć. Nie może nie widzieć go lek. med. Ewa Kopacz.
Pewnie dlatego życzyła nam zdrowia.

Punktów 2. i 3. dziś nie będzie. Wystarczy pierwszy.

Miejmy nadzieje, że w 2015 nastąpi jakaś poważna zmiana.

PS. Na korkowej tablicy w pierwszym szpitalu był napis „Salus aegroti suprema lex”. 


http://blogroku.pl/2014/kategorie/1-stycznia-2015,ayz,tekst.html

środa, 31 grudnia 2014

31 grudnia 2014


1. Skończyły się świąteczne śledzie. W barszczu też widać dno, choć zasadniczo i jedno i drugie winno starczyć do Nowego Roku.
Włożyłem akumulator z kosiarki do BMW. Auto Bożeny miało w bagażniku drugi, mały akumulator, który zastał się po telefonie, jakiego już nie ma. Wymyśliłem, że lepiej tej baterii będzie spędzić zimę w samochodzie, gdzie będzie wciąż ładowany, niż w stojącej w zimnej stołówce kosiarce.

Później zabraliśmy się za rodzinne rżnięcie i mielenie. Ja z Józką rżnęliśmy na pile stolikowej zwanej z niemiecka krajzegą. Tośka pocięte kawałki układała w domu, Milena mieliła gałęzie w urządzeniu znanym niektórym z filmu „Fargo”. Zrobiliśmy kawał roboty.
Misterna konstrukcja Tośki w pewnym momencie runęła. I to jest zła informacja. Choć nie tak zła, bo jak sama Tośka zauważyła, drewno ułożone po raz drugi było czystsze, bo brud został na podłodze.

2. Przesłuchałem konferencję prasową Porozumienia Zielonogórskiego. To właściwie zabawne, że jednym z jego negocjatorów jest były wiceminister zdrowia z czasów, kiedy ministrem była Ewa Kopacz. Po ministrze, który wyglądał, mówił i się zachowywał trochę – tu będzie hermetycznie – jak pewien dziennikarz motoryzacyjny z miasta Łodzi, który występuje czasem w serwisach internetowych jako ginekolog, panowie doktorzy ze swoim zadziwieniem i logiką wypowiedzi wyglądali jak lekarze. Tacy prawdziwi.
Pan były wiceminister opowiedział, że jakiś czas temu NFZ z list ubezpieczonych wykreślił młodzież, która osiągnęła wiek lat osiemnastu, a której rodzice – nie mając świadomości, że muszą coś takiego zrobić – nie podłączyli w NFZ do swoich ubezpieczeń. Więc ta młodzież ubezpieczona nie jest i jeżeli nie daj Boże złamie sobie nogę na stoku, albo atak wyrostka ją dopadnie – będzie kłopot, bo w EWUŚ zapali się na czerwono.
Pan były wiceminister otwartym tekstem powiedział, że konstytucyjny minister Arłukowicz kłamie. I wyjaśnił w jaki sposób. Generalnie nie brzmi to dobrze.
Boję się, że scenariusz będzie teraz wyglądał tak: pani Premier zdymisjonuje Arłukowicza, bo nie potrafił rozwiązać konfliktu, dosypie lekarzom kolejne miliardy, lekarze podpiszą umowy. I zasadniczo nic się nie zmieni. Bo przecież nie będzie reformować systemu. Bo przecież będzie spokój do następnego podpisywania umów. I to jest zła informacja. Ważne, że można się leczyć za granicą, a NFZ musi za to oddać pieniądze.

3. Sąsiad Gienek miał imieniny. Wziąłem więc flaszkę i poszedłem złożyć życzenia. Gienek z Jolą byli w Tesco, więc wróciłem i poszedłem jeszcze raz.
Gienek – jak się okazało – zapomniał wcześniej, że ma imieniny, więc zawczasu nie zwolnił się następnego dnia z pracy. Czyli, że rano miał jechać, więc nie mógł pić. I to jest zła informacja. Posiedzieliśmy przy piwie, którego normalnie w zimie Gienek nie pije.
Jola narzekała na Wójta, który nie doprowadził do naprawy drogi. Trochę jak w Warszawie. Po wyborach, więc druga linia metra otwarta będzie Bóg wie kiedy.

Za to wymienione będą pompy w przepompowni ścieków. Bo zanim na dobra nie zaczęła działać, to już się okazało, że są za słabe. Tak sytuacja.



wtorek, 30 grudnia 2014

30 grudnia 2014


1. Przyśnił mi się amerykański ambasador. Ambasada była w stupiętrowym wieżowcu z dziwnymi windami, w mieście ze średniowiecznym centrum. Pamiętam, że zapytałem Jego Ekscelencję o możliwość zmniejszenia opłat za wydanie wizy, ale nie pamiętam, co odpowiedział. Dużo się rzeczy działo, które zdążyłem zapomnieć. Pamiętam tylko, że na koniec okazało się, że zaparkowałem samochód na płatnym parkingu a nie mam pieniędzy. No i wtedy się obudziłem.

Przyjemne przedpołudnio-popołudnie. Słońce świeciło za oknem. A ja podłączyłem antenę satelitarną do dekodera w tak sprytny sposób, że przewód szedł przez piwnicę i na parter dostawał się przez dziurę dostarczającą powietrze do kominka. Bożena (kiedy zauważy) będzie zachwycona, bo z niewiadomych powodów nie lubi plączących się po domu kabli.

Dziewczyny obejrzały więc na HBO drugiego „Hobbita”. Przez lata mieliśmy rodzinny zwyczaj – w każde święta oglądaliśmy „Władcę pierścieni”. Ale nam (konkretnie – dziewczynom) przeszło.
W przyszłym roku pewnie będziemy już oglądać pełnego „Hobbita”
Czytam miażdżące recenzje trzeciej części. Że długa. A mam cichą nadzieję, że reżyser weźmie się znowu za „Władcę” i dołoży te wszystkie wycięte wątki. Przede wszystkim zakończenie, bo w obecnej wersji widać jak Hobbici zmienili świata nie ma jak wyprawa zmieniła Hobbitów.
Mała szansa na nową wersję i to jest zła informacja.

2. Zadzwoniła Dorota z Nissana, żeby wyrazić wdzięczność za dostarczenie do Warszawy Navary. Dyrektor Zydel prócz tego bohaterskiego czynu wykazał się wczoraj – mimo trudnych warunków – jasnością umysłu i szybkością myślenia. Otóż, chwilę po jego wyjeździe wrzuciłem na fejsa zdjęcie nissana z wybitą szybą. I po chwili zdjęcie to zalajkował prezydent obywatel Jóźwiak. Już chciałem zrobić zrzut, żeby pokazać społeczeństwu jak to prezydent obywatel Jóźwiak lajkuje cudze nieszczęścia, ale nim zdążyłem to zrobić, zdjęcie zalajkował również dyrektor Zydel.
Dyrektora Zydla warto mieć po swojej stronie.

Bożena miała jechać po Józkę. Sprawdziłem na stronie PKP Intercity pociąg miał przyjechać zgodnie z planem. Bożena z dziewczynami pojechała. Ja wyciągnąłem akumulator z kosiarki. Puściłem pranie. Sprawdzam znowu na stronie, pociąg wyjechał z Rzepina. Patrzę, a Józka pisze na fejsie, że właśnie wjechali do Frankfurtu.
Wyraziłem na na Twitterze swoje oburzenie, odezwał się kolega @bartiniPL, tłumacząc że po pierwsze dane są aktualizowane co 20 minut (w opisie systemu na stronie jest „na bieżąco”), a dane musi wpisać dyżurny ruchu. Jeśli nie wpisze – w systemie wszystko jest w porządku. Po pięciu minutach na stronie pojawiło się 30 minutowe opóźnienie pociągu. Znaczy system nie jest godny zaufania. I to jest zła infrmacja.

3. W „Tak jest” oglądałem przez chwilę moją ulubioną poseł platformy – Ligię Krajewską. Pani Ligia dyskutowała z Morozowskim i Kuźmiukiem, że grzywna Sławomira Nowaka to nie wyrok.
Cóż, kiedyś się mówiło „rok nie wyrok”. Więc co dopiero grzywna.
A poza tym, że wcale nie jest powiedziane, że wszyscy, którzy pojawili się tego dnia w hotelu „Belweder” byli na imprezie Nowaka. „Tam tyle osób przychodzi…”

Później była konferencja ministra Arłukowicza, któremu najwyraźniej pali się pod… pod którym się najwyraźniej pali. Opowiadał jakieś dziwne rzeczy, o tym, że w KRS znalazł, że negocjatorzy z „Porozumienia Zielonogórskiego” są w zarządzie jakiejś spółki. Plątał się tak, że trudno było zrozumieć o co chodzi.
Jakiś orzeł z TVN24 zapytał, że będzie w tej sprawie zawiadomienie do Prokuratury.

Minister powtarzał, że ci lekarze, którzy nie podpiszą do pierwszego umów z NFZ nie będą mogli liczyć na publiczne pieniądze.
Dorn chciał zmusić lekarzy do pracy powołując ich do wojska. Arłukowicz się obraża. Chyba, że ma plan – przywiezie na ich miejsce lekarzy z Ukrainy. Dlatego MSW zawiesiło ewakuację z Donbasu. Żeby mieć moce na przerzucenie lekarzy.

A poważnie – Minister Zdrowia raz na jakiś czas, przed Sylwestrem odkrywa, że system nie działa. Platforma miała siedem lat, żeby to naprawić. Nic z tym nie zrobiła. I to jest zła informacja.

Arłukowicz mówił, że ułatwi pacjentom zmianę lekarze pierwszego kontaktu. Już to widzę. W gminie u mojej matki jest jeden. Zarabia niewyobrażalne pieniądze. Ciekawe w jaki sposób ludzie będą jeździć do innego lekarza złapią PKS, który właściwie nie istnieje. Pociąg? A, tory rozebrane.

A najgorsze jest to, że kiedy Arłukowicz zostanie posunięty, to nic się nie zmieni, bo posuwać go będzie pani, która była jego poprzedniczką. Zamieni go na jakąś przyjaciółkę. A, jak powtarzała mi matka – kobiety przyjaźnią się z ładniejszymi, bądź mądrzejszymi.
W tym przypadku brzydszą może być trudno znaleźć.  

poniedziałek, 29 grudnia 2014

29 grudnia 2014



1. Od dobrych dwudziestu lat czuję więź z Adrianem Mole'em. Jest on ode mnie co prawda trochę straszy, żyje w innym kraju, takim, gdzie życie jest zdecydowanie prostsze. Ale więź czuję. Mam wrażenie, że go bardzo dobrze rozumiem.
No i zadzwoniłem do matki, żeby się z nią umówić, bo miałem ją odwieźć na dworzec kolejowy w Świebodzinie. Matka od paru lat pracuje w Niemczech – wracała do pracy. Nie ma tu samochodu, bo po tym jak pojeździła czymś nowym w Bawarii, w końcu do niej dotarło, że kia Pride nie jest ani samochodem wygodnym, ani bezpiecznym, ani ładnym. No i postanowiła ją wyrzucić.
Zadzwoniłem i usłyszałem historię, która jakby żywcem wyszła spod pióra Sue Townsend. I to jest zła informacja.

[Właśnie przeczytałem, że pani Sue zmarła 10 kwietnia, więc nie będzie już więcej części. I zrobiło mi się strasznie smutno]

Nie będę tej historii przytaczał. Może kiedyś. W każdym razie moja matka to nietuzinkowa postać.

2. No więc już miałem odpalać Navarę, miałem nawet pomysł, żeby do Boryszyna pojechać lasami, a tu niespodzianka. Szyba w przednich prawych drzwiach wybita. Częściowo. Dziura wielkości pięści u góry, kawałki szkła na siedzeniu kierowcy. Kamienia nie widać, więc raczej wiatrówka.
Zadzwoniłem do Doroty z Nissana. Niedziela, po Świętach, dziesiąta. Odebrała [wszyscy kochają Dorotę]. Zasugerowała, żeby Navarą przyjechać jednak do Warszawy, ale wcześniej pojechać na Policję.
Dałem znać matce, że jej nie zawiozę. I pojechałem do Świebodzina. W Ołoboku wziąłem
autostopowiczów. Trochę musieli zmarznąć.
Budynek Policji jest nowy (znaczy ma z pięć lat). Stary był zbudowany przez Niemców. Był ładny. Przynajmniej z zewnątrz.
Policja w Świebodzinie bardzo dobrze mi się kojarzy. Kiedy włamano się do nas ze cztery lata temu, po trzech miesiącach sprawcy byli już skazani.
Przyjął mnie policjant o nazwisku, żywcem wziętym z polskiego kryminału. Obejrzał auto pokiwał głową i spisał zgłoszenie. Właściwie sam sobie podyktował moje zeznanie. Ja tam być może nieco innym językiem mówię, ale sens udało mu się antycypować.
Zgłoszenie przygotowywał w komputerze używając OpenOffice. I to jest dobra informacja. Znaczy, że ktoś myślał podejmując decyzję o wdrożeniu oprogramowania.
Słownik nie podkreślił mu Warszawy małą literą. Mnie też nie podkreśla. Twórcy słownika pamiętają o warszawach. Generalnie było miło i profesjonalnie.
Nowy budynek świebodzińskiej Policji jest potwornie brzydki. Do tego na stropie widać było dziwne zacieki, znaczy coś jest nie tak z dachem. I to jest zła informacja.

Wróciłem przez las. Na dziurach Navara dobrze sobie radzi. Dzwoniły tylko kawałki szkła.

3. Drę łacha z niesamochodowości dyrektora Zydla. A tu się zachował. Zdecydował się wrócić Navarą do Warszawy. Wcześniej streczową folią zabezpieczyliśmy drzwi. Rozpędziłem auto do 160 km/godz. i zabezpieczenie działało. Tylko było głośno.
Przyszedł sąsiad Gienek ze swoim szwagrem Darkiem. Pokiwali głowami. Zastanawiali się, kto mógł strzelać. Stwierdzili, że nie Tomek. Podjechałem do Józka, ojca Tomka po jajka, żeby wyposażyć w nie dyrektora Zydla. Józek, ojciec Tomka, powiedział, że Tomek raczej nie strzelał.
Sąsiad Tomek przed laty znany był we wsi ze swojego strzelania z wiatrówki. Ale teraz jest poważnym biznesmenem, więc to nie on.

Zadzwoniła Dorota z Nissana, żeby powiedzieć, że rano była półprzytomna, po weselu, i żeby tego samochodu nie przywozić, jeżeli byłby problem z widocznością, że sobie jakoś poradzą. Bohaterski dyrektor Zydel był zdecydowany. Ruszył i w całkiem niezłym tempie dojechał do Warszawy. Po wszystkim powiedział, że własnych myśli nie słyszał. Cóż, za możliwość takiego wyciszenia ludzie na stanowiskach potrafią zapłacić wiele pieniędzy.

Goście pojechali.
Wieczorem dziewczyny oglądały film o dobrych Niemcach, których najechali faszyści. I ci dobrzy Niemcy ukrywali przed tymi faszystami Żyda. I przyleciały samoloty i tych dobrych Niemców zbombardowały. I zabiły przyjaciela bohaterki.
Oglądałem piąte przez dziesiąte ale i tak chcę zaśpiewać: Deutschland, Deutschland über alles, über alles in der Welt…
I to jest zła informacja.

niedziela, 28 grudnia 2014

28 grudnia 2014




1. Dyrektor Zydel wstał wcześnie i rozpalił w kuchennym piecu nieco tylko zadymiając dom. Później – jak to dyrektor Zydel – poszedł pobiegać, choć ponoć lekarz mu zabronił. Jak się jest aż tak ważnym dyrektorem, to trzeba chyba słuchać lekarza.

Po śniadaniu dyrektor Zydel wziął Navarę i pojechał do powiatu, skąd przywiózł chleb (z Tesco) i węgiel (z Mrówki). Navara na wsi nabiera sensu. Jest miejsce i na chleb (kabina) i na węgiel (skrzynia).

No i przyszli kolędnicy. W liczbie pięć. Syn leśniczego z wąsami i akordeonem, Maryja z dzieciątkiem, człowiek w dresie – na Józefa zbyt młody, więc pewnie pastuszek, Ula – nosicielka gwiazdy (i – jak się później okazało – kasjerka) i śmierć w rajtuzach w czaszki.
Śmierć raz pomyliła tekst, ale jakoś z tego zgrabnie wybrnęła.
Dyrektor Zydel był wniebowzięty. Etnograf – bądź co bądź. Zrobił sobie serię zdjęć z kolędnikami. Ciekawe, co by poczuli, gdyby wiedzieli z jaką ważną personą się fotografują.

Istnieje poważne niebezpieczeństwo, że sytuacja tak się dyrektorowi Zydlowi tak spodobała, że w przyszłym roku zamiast tego potwornie denerwującego spotu, na końcu którego pani Waltzowa mówi, co by się zakochać w Warszawie w Święta, tego, co na okrągło chodzi w TVN24, a dyrektor Zydel nie chce mi powiedzieć ile to Was, mieszkańcy Warszawy kosztowało – po mieście będą operować oddziały kolędników, przekładający opowieść o Bożym Narodzeniu, pieśniami o sukcesach pani Waltzowej.
I to może być zła informacja.

Tu pewna zaległość. Obiecałem, że zamieszczę tu dowcip. Miało być przed Świętami. Jest po. Ale się z kolędnikami jakoś kojarzy.
Trzej królowie wchodzą do stajenki. Baltazar walnął łbem w nadproże –O, Jezu! – jęknął. I na to święty Józef –I to jest dobre imię, a nie jakiś tam Stefan.

Później trafił nas wielki zaszczyt, zadzwonił do nas sam prezydent obywatel Jóźwiak. Znaczy zadzwonił do dyrektora Zydla, żeby się skonsultować przed występem w telewizji.
Obserwować na własne oczy, jak robi się politykę, to niesamowite doświadczenie.

Gdyby tutejszy Wójt był jak pani Waltzowa, to kanalizację by może jeszcze ze dwa lata kopali, ale za to jak pięknie wieś by była na święta przystrojona.

Udało mi się zrobić krewetki. Takie jak w Krakenie, tylko bardziej.

2. Przyjechali goście. Z Łodzi, choć z Wrocławia. Szybko zaczęli opowiadać o prezydent Zdanowskiej. Dyrektor Zydel dyplomatycznie poszedł spać, i to jest zła informacja, bo później rozmowa przeszła na temat szkolnictwa wyższego.

3. Akademia Sztuk Pięknych ma przygotowywać ludzi do zawodu. Takie są wytyczne Ministerstwa. Kształci więc spawaczy. Z licencjatem. Zamiast płacić kilkanaście tysięcy za kurs spawanie, człowiek idzie na kilkuletnie studia. Niczego poza spawaniem się nie chce uczyć, bo nie jest to do niczego mu potrzebne. Nie ma egzaminów, więc uczelnia przyjmuje ludzi, o których nic nie wie. Szkoła za to przoduje w wysyłaniu ludzi na Erasmusa. Wracają z zaklepaną posadą spawacza. Mniej-więcej to opowiadał mi wieloletni nauczyciel akademicki. Jeszcze parę lat temu był w pewien sposób typowym wyborcą PO. Dziś uważa, że w zorganizowany sposób polskie szkolnictwo wyższe jest sprowadzane do poziomu techników z czasów PRL. I to jest zła informacja.

Pani Minister Nauki i Szkolnictwa napisała na Twitterze, że cała Polska ma odchudzać redaktora Semkę. Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że wśród współpracownic ma osoby, którym też się odchudzanie może należeć. Nie jestem złośliwy, nie napiszę.

Napiszę za to, że w zmywarce zamieszkała nam mysz. Może nie tyle zamieszkała, co lubi tam siedzieć.

Nie, nie mogę.
Skąd Tusk wytrzasnął te wszystkie baby?