środa, 8 sierpnia 2018

6 sierpnia 2018


Z życia urlopowanego urzędnika centralnej administracji.

1. Tym razem obudziła mnie piła łańcuchowa konkretnego sąsiada. Konkretnie tego konkretnego, którego obejście jest między nami a kościołem. Robi chłop drewno. Na zimę. Albo na handel. 
Szybka prasówka. Tygodniki, rubryki plotkarskie. „Wprost”, jak to „Wprost”. Większa połowa o lewicach. Gociek z Gmyzem bez informacji z MSZ. Sygnalista jakoś specjalnie się nie kryje z tym, że większość jego rubryki to realizacja interesów. Mam narastające wrażenie, że byłbym w stanie robić najlepszą rubrykę plotkarską w mieście. I to jest zła informacja, bo jej przecież robił nie będę.

2. Od dawna chwalę „Fakt”, że ma najlepiej robione teksty polityczne w mieście. Że na jeden, tysiąc znakowy tekst miewają materiału, z którego gwiazdy naszej publicystyki typu Michała Krzymowskiego zrobiłyby wieloodcinkowe story.
Roberta Felusia – naczelnego „Faktu” znam z ćwierć wieku. Pracowaliśmy razem przy Wielopolu, w Pałacu Prasy – byłym budynku IKC.
Swoją drogą, nie wiedziałem, że Marian Dąbrowski, twórca Ilustrowanego Kuryera Codziennego był fundatorem krakowskiego Pomnika Nieznanego Żołnierza. Krakowska legenda głosi, że Dąbrowski w testamencie zarzekł, że Pałac Prasy ma po wsze czasy być siedzibą prasy. Spadkobiercy te wsze czasy skrócili chyba do 2011 roku. I to jest zła informacja, bo pan Marian chyba zasłużył sobie, by jego polecenia traktować poważnie.

3. Ale nie o tym. Zaraz się okaże, że przyjdzie mi cofać moje dla „Faktu” pochwały. I nie chodzi tu o prostą politykę, bo dziennikarz jest od tego, żeby się czepiać. Chodzi o to, że dobry dziennikarz czepia się w sposób bezdyskusyjny.
„Fakt” przyczepił się prezydenckiej wizyty w Australii. A jako że specjalnie nie było czego – zaczęli kombinować. Nie będę przeprowadzał analizy tekstu, w którym Mikołaj Wójcik widzi problem w konieczności lotu ochrony czy tym, że wcześniej do Australii poleciała grupa przygotowawcza. [Była kiedyś taka wizyta, która nie została odpowiednio przygotowana i wiemy jak się to skończyło]
Problem polega na tym, że jestem się w stanie założyć, kto ten temat „Faktowi” nadał. I gorszą informacją jest nie to, że akurat ta osoba to zrobiła, a to, że „Fakt” to łyknął. A ja już nie mogę tak redakcję chwalić.

wtorek, 7 sierpnia 2018

5 sierpnia 2018


Z życia urlopowanego urzędnika centralnej administracji.

1. Nad ranem nadchodziła burza. Ubiegłotygodniowa trauma wyrwała mnie z łóżka i zmusiła do oblecenia domu w poszukiwaniu otwartych okien. Drżąc zasnąłem. Burza przeszła właściwie bezobjawowo. Przewróciła tylko stojący na schodach do domu hibiskus.
Wstałem nieprzytomny. Późno. I to jest zła informacja.
Za to, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, w niedzielny poranek nawet nie próbowałem włączyć telewizora.

2. Wiskoza w porządku. Nie uruchamia się wiatrak elektryczny. Z dwojga złego to chyba dobra informacja. Pewnie, gdybym zrozumiał filozofię VAG-a, byłbym w stanie określić, co zaniemogło.

Nie ma upału. W domu temperatura spadła o trzy stopnie. Jest przyjemnie. A to tylko trzy stopnie. Zabrałem się za składanie szafy bibliotecznej, której dostawa kilka dni temu wyrwała mnie z łóżka. To było drugie podejście. Za pierwszym razem okazało się, że środkowe drzwi się nie zamykają. Rozebrałem, złożyłem i znowu się nie chciały zamknąć. Przyjrzałem się im dokładniej. Mimo identycznych zdobień okazało się, iż pochodziły z innego mebla. I to jest zła informacja, bo trzeba je będzie nieco przerobić. I będzie to musiał zrobić pan Stolarz, któremu zajmie to z półtora roku. Bo w międzyczasie złamie sobie rękę, obetnie palec, zmiażdży stopę. Ale w końcu wydobrzeje. I zrobi nawet ładnie. Syn pana Stolarza nie poszedł w ślady ojca. Pracuje dla podwykonawcy Orange i zakładał mi światłowód, o czym mi z dumą pan Stolarz opowiedział, kiedy przywiózł nie pamiętam co, co na pewno robił przynajmniej osiem miesięcy, bo jego pracownik przeszedł na emeryturę, a o pracownika teraz trudno. Bo nic nie potrafią a pieniędzy chcą. I strach, żeby warsztatu nie podpalili.

3. Wieczorem byłem z Tośką w Tesco. Kupić farbę w promocji tanią, bo się okazała bardzo dobra. Kupiłem trzy. Zapłaciłem, patrzę na rachunek – są nie po dwanaście, a czterdzieści pięć złotych. Do punktu obsługi klienta. Pani ze mną do miejsca, gdzie stoi farba. Duży napis dwanaście. I mały: czterdzieści pięć. Bo wymieszane stały. Dałem się zrobić jak dziecko. I to jest zła wiadomość, bo od dwudziestu prawie dziewięciu lat żyję w wolnorynkowej rzeczywistości.

Później wieczorem wpadł sąsiad Tomek. Opowiedział historię o tym jak zginął syn sąsiadki naszej od strony przeciwnej niż sąsiad Gienek. Dwadzieścia osiem miał lat i wszyscy go lubili. Kupił poloneza Caro. Nowego. Wracał drogą od strony Skąpego, wyprzedzał kombajn, który wcześniej sam zamówił, żeby mu wykosił i wyprzedzając wyleciał na zakręcie. Walnął bokiem w akację. Licznik stanął na 120 km/godz. Kombajnista zgasił kombajn i biegiem trzy kilometry leciał, żeby pogotowie wezwać. Czasy były sprzed komórek. Pogotowie się nie mogło do środka auta dostać – wszystkie drzwi poblokowane. Sąsiad Tomek kluczem chyba czternastką drzwi odkręcał, bo miał jako czternastolatek ręce drobne i tylko on dał radę. Do dziś wszystko pamięta, a to już ponad dwadzieścia lat.
Droga na Skąpe kręta, strasznie dziurawa i wąska – tutejszą metodą jedna nitka asfaltu i szerokie pobocze, by się dało mijać. Kiedy są liście na drzewach – słabo widać, co za zakrętem. 

poniedziałek, 6 sierpnia 2018

4 sierpnia 2018



Z życia urlopowanego urzędnika centralnej administracji.

1. Obudził mnie (za wcześnie) dźwięk młota walącego w coś. Wstałem, przeprowadziłem rozpoznanie, z którego wyszło, że młot musiał być naprawdę duży. Podobnie coś, w co walił, albowiem ten, który walił nie był żadnym z naszych bliskich sąsiadów, a huk był naprawdę poważny.
W hurtowni koło Lidla kupiłem siedem metrów przewodu 5x2,5. I puszki. W Lidlu nie kupiłem miniaturowych chryzantem 2,50 za sztukę. W Tesco kupiłem farbę emulsyjną białą. W promocji. 15 zł za wielkie wiadro. Kupiłem. W Mrówce farbę wodną, której litr kosztował trzy razy więcej niż 9 litrów tej z Tesco.
Termometr miejscami wskazywał 36 stopni. Czyli generalnie więcej niż chwilowe spalanie. Zatankowałem gaz. Czekając na miejsce przy dystrybutorze, z niepokojem obserwowałem wskaźnik temperatury silnika. Wskazówka powoli mijała 120 stopni. Nie mogę się przyzwyczaić do tego, że w audi temperatura pływa. W E32 wskazówka trzymała się środka skali. Chyba, że coś było nie tak.
Niby w instrukcji A8 napisano, żeby się nie przejmować. Chyba, że wskazówka osiągnie czerwone pole (130 stopni). Ale i tak trzeba będzie sprawdzić wiskozę. I to jest zła informacja.

2. Kupiłem na Allegro skaner diagnostyczny VAG. Mały. Za stówkę. Podłączam co chwilę i wciąż nic nie rozumiem. Gdybym dwadzieścia lat jeździł Golfem, pewnie wszystko byłoby inaczej.
Z kupowaniem audi było tak – E32 przywiozło nas ze wsi do Warszawy. Na podwórku, po zgaszeniu silnika usłyszałem bulgotanie płynu chłodzącego. Dziwne to było, bo do samego końca trasy układ trzymał temperaturę. Następnego dnia dolałem płynu ale nie odpalałem silnika. Dzień później ruszyła Bożena. Nie wyjechała z bramy, bo ktoś blokował wyjazd. Zgasiła. I już nie mogła zapalić. Rozrusznik nie był w stanie obrócić.
Jako, że auto stało w bramie – laweciarz bez problemu je załadował i zawiózł do mechanika Jacka. Mechanik Jacek zadzwonił po paru godzinach, że woda w cylindrach, trzeba więc ściągać głowicę, a on się tym przez przynajmniej dwa miesiące nie zajmie, bo mocy przerobowych nie ma. Czyli, że nie mamy auta. Suburban wciąż miał być w przyszłym tygodniu a jeździć trzeba. Przez chwilę jeździliśmy Kaplowozem, który przestał być Megane Cabrio, a się stał E46 dwulitrowym dieslem. Też kabrioletem. Przez chwilę nawet mi się dwulitrowy, prawie nic nie palący diesel spodobał, ale jakoś mi przeszło. Za dużo zbyt byle jakich ofert.
Zacząłem szukać E65. Siódemka to jednak siódemka. Niestety, co się jakaś ciekawa pojawiała, to się natychmiast sprzedawała. Frustrujące.
Trochę na skutek sugestii pana Mirka (kierowcy Druha Podsekretarza) – że tylko mercedes – rozglądałem się za CLK. Dwa tygodnie przeglądania ogłoszeń było na tyle męczące, że zdecydowaliśmy coś kupić. Pożyczyliśmy volvo S90. Bardzo fajny samochód. Szkoda, że nie robią sześciocylindrowych. [Tak, drogi Staszku, wiem, ma to ekonomiczne, ekologiczne i logiczne uzasadnienie. Ale szkoda, że nie robią sześciocylindrowych] I pojechaliśmy oglądać E65 pod Wrocław. Znaczy mieliśmy. Bo najpierw w Warszawie oglądaliśmy S80. V6. Ponoć jakiegoś celebryty. Nawet jak na moje standardy zbyt brudne w środku. S80 takie same, jak to, którym jeździ sąsiad Tomek. Z tym, że on ma diesla D5. No więc mieliśmy jechać pod Wrocław oglądać E65, które miało jeden plus – instalację wtrysku gazu w fazie ciekłej. I mnóstwo minusów – właściwie brak wyposażenia. No i przez chwilę ten plus przysłonił mi minusy. Przez chwilę. I zamiast pod Wrocław pojechaliśmy do Leszna.
W Lesznie stał CLK. Pięknie sfotografowany. Stał w komisie. Komis nieczynny, bo sobota, choć otwarty. Zanim pojawił się właściciel obejrzałem samochód. Zgodnie z radą pana Mirka sprawdziłem progi. Znaczy wsunąłem rękę w miejsce, gdzie próg być powinien. Były dziury, z których wysypywała się szpachla. Swoją drogą nie wpadłem na to, że można szpachlować progi. Z daleka samochód wyglądał świetnie. Z bliska kojarzył mi się z zapastowanym brudem.
Przyjechał właściciel. Popatrzył na volvo i zapytał, czy na pewno ma przynosić kluczyki. Porozmawialiśmy chwilę. Wyleczyło mnie to z CLK (W208). Ponoć nie da się znaleźć niezardzewiałego.
Dojechaliśmy na wieś. Wieczorem zacząłem przeglądać ogłoszenia sprzedaży w promieniu 50 km. Wyskoczyło mi A8, 4,2. W Zielonej Górze. Emerytowany borowiec Ryba, który w przerwach w byciu borowcem, poza byciem rolnikiem zajmował się handlem samochodami powtarzał, że jeżeli A8 to albo z benzynowym 2,4 albo 4,2. Bo reszta to kłopoty. Samochód miał mieć jednego właściciela w Niemczech i 180 tys. przebiegu.
Zielona Góra okazała się Nową Solą. Samochód zakurzony. Widać, że długo stał. Człowiek, który sprzedawał jeździ ciężarówką gdzieś do Niemiec. No i tam zobaczył, że stoi. To kupił i ciężarówką przywiózł. I teraz sprzedaje.
Zauważyłem, że auto jest na fałszywych niemieckich blachach. Niemieckie tablice rejestracyjne są ważne, jeżeli mają okrągłe naklejki legalizujące. Te w miejscu naklejek miały napis, że są nieprawdziwe. Zapytałem o TÜV. Nie było. Pytam o umowę z niemieckim właścicielem. Nie ma. Są dwa briefy, czyli jakby karta pojazdu i dowód rejestracyjny. Pytam, jak mam zarejestrować samochód, bez umowy z niemieckim właścicielem. Odpowiedział, że sam sobie taką umowę wypiszę. I kwotę niższą wpiszę, to i akcyza niższa będzie. I że wszyscy tak robią. Nie mógł zrozumieć dlaczego mnie te argumenty nie przekonują. Próbowałem mu tłumaczyć, że autem bez przeglądu, na fałszywych blachach nie mogę jechać do Warszawy. On na to, że policja się nie pozna, że blachy nie są w porządku.
Kiedy tak gadaliśmy – podszedł do volvo i zobaczył przepustkę Kancelarii. Ucieszył się, powiedział, że popiera rząd i żeby tych wszystkich złodziei i oszustów do więzień powsadzać.
No i nie kupiliśmy tego samochodu. Za to Bożena powiedziała, że może jeździć A8.
Wróciliśmy do domu. Zacząłem szukać. Znalazłem we Wschowie. Dzwonię:
–Dzień dobry, ja w sprawie A8. 
–Której?
–Słucham?
–Której, bo sprzedaję trzy.
–Co pan, zbierasz te A8?
–Nie, od dziesięciu lat serwisuję A8.

No pojechaliśmy i kupiliśmy. I jak na razie jest bardzo dobrze.
Tylko nie ogarniam VAG-a i to jest zła informacja.

3. Zamiast siedmiu metrów kabla 5x2,5 trzeba było kupić dziesięć. I to jest zła informacja, bo sposób prowadzenia przewodu w piwnicy wygląda teraz bardzo prowizorycznie.
Z pomocą sąsiada Tomka uruchomiliśmy pompę. Najpierw leciała brudna woda. Potem już czysta. Trzeba będzie zbadać, czy się nadaje do czegoś poza podlewaniem. Jeżeli się będzie nadawać – znaczy, że wykonaliśmy kolejny krok ku niezależności.





sobota, 4 sierpnia 2018

3 sierpnia 2018


Z życia urlopowanego urzędnika centralnej administracji.

1. Ciężka noc. Wstałem, pojechałem po pompę. Pan z tribalem obsługiwał trzyosobową rodzinę zainteresowaną pompą zintegrowaną z hydroforem. I ojca z synem kupujących różne elementy hydrauliczne. Ojciec miał większą ode mnie brodę i koszulkę z promującą koncertową trasę zespołu Nazareth.
Pompa, sterownik, linka, rury, zawór, złączki, szlauch. Wyszło 1200 zł. I to jest zła informacja. Przyjrzałem się tribalowi Pana z tribalem i wyszło mi, że to jednak chyba nie był tak do końca tribal. Pompa ledwo weszła na tylne siedzenie auta. Rury ledwo weszły do bagażnika. Jak to dobrze, że jednak nie zdecydowaliśmy się na CLK.

2. Pojechałem do Świebodzina kupić bezpiecznik. Trójfazowy. Hurtownia przy Lidlu była już zamknięta. Spóźniłem się dziesięć minut. Przypomniało mi się, że przy Kilińskiego jest sklep elektryczny. Wydawało mi się, że tam zawsze sprzedawały panie, a tym razem był pan. Miał bezpiecznik. Miał też żarówki ledowe, po które wysłała mnie Bożena. Upierał się, że czterowatowa odpowiada tradycyjnej czterdziestce. Ja tam żarowe czterdziestki pamiętałem jako mniej świecące. Wziąłem trzy żarówki. Pan policzył mi za dwie. Powiedziałem, że muszę częściej do jego sklepu wpadać. Zasugerował na to, że wcale nie jest powiedziane, że następnym razem też dostanę rabat.
Odwiedziłem jeszcze Mrówkę i Lidla. W Mrówce dotarło do mnie, że jestem jednak pół metra niższy, niż mi się wydawało. W Lidlu chyba niczego nowego się nie dowiedziałem.

Wracając, przez mój nowy zestaw głośnomówiący porozmawiałem z ojcem. W jego bardziej lub mniej świeżo kupionym VW przestała działać klimatyzacja. I to jest zła informacja, bo może się okazać, że samo dobicie czynnika nie pomoże.

3. Wyrwałem sąsiada Tomka z poobiedniej drzemki i zmusiłem do pomocy w topieniu pompy. Zajęło nam to ze dwie godziny. Najzabawniej wyglądał moment, gdy przez park przesuwała się pięcioosobowa procesja niosąca całą długość pompy i rury. Tym razem nie było kogo namawiać na wejście do studni. Zrobiłem to sam. I kiedy sobie to przypominam – mam wrażenie, że wciąż coś po mnie łazi. Nie uruchomiliśmy pompy, bo zabrakło siedmiu metrów kabla 5x2,5. I dwóch hermetycznych puszek. Przyjdzie mi jutro znów jechać do Świebodzina. I to jest zła informacja, bo hurtownię elektryczną chyba zamykają o pierwszej, a już jest druga. Więc jak wstanę, pewnie będzie dziesiąta.

piątek, 3 sierpnia 2018

2 sierpnia 2018



Z życia urlopowanego urzędnika centralnej administracji.

1. Przyleciałem w nocy do Babimostu. Najpierw na Okęciu lazłem do bramki na końcu świata. Trzydziestej którejś. Chwilę mi zeszło, bo nie wszystkie taśmociągi działały. Doszedłem, kiedy przez sąsiednią bramkę przelewała się kolejka zmierzających do Barcelony. Albo Madrytu. Ale raczej Barcelony. Linią lotniczą, jakiej wcześniej nie zauważyłem. Kolejka znikła. Wpuszczacze, którzy mają jakąś nazwę – Agenci? nie pamiętam – wezwali ze dwa razy, w dwóch językach, pasażerów by się stawili celem boardingu. Przyszła jakaś pani. Zniknęła za bramką. Wpuszczacze się rozpłynęli. Upłynęło z 10 minut. Z tego czegoś nieopodal, co trudno nazwać fotelami, bo fotele jednak są choć trochę wygodne – wstało trzech zalegających tam przynajmniej od czasu, kiedy przyszedłem młodych ludzi. Podeszło do moich wpuszczaczy i zaczęło pytać o samolot do Barcelony. Albo Madrytu. Ale raczej Barcelony. Moi wpuszczacze odpowiedzieli, że chyba odleciał. Młodzi ludzie zapytali, czy coś tym można zrobić. Moi wpuszczacze odpowiedzieli, że raczej nic. Zacząłem się zastanawiać, czy jeżeli ci młodzi ludzie by się udali do któregoś ze sklepów, celem kupienia flaszki (bo cóż innego im pozostało), to czy sklep by im tę flaszkę sprzedał, mimo i karty pokładowe mają na odleciany samolot. Nie dowiem się tego raczej i to jest zła informacja. Choć może nie tak bardzo, bo ta wiedza nie jest chyba warta przeżycia doświadczenia niezauważenia odlotu własnego samolotu. Rzut beretem od bramki.

2. No więc przyleciałem do Babimostu. Przyjechała po mnie Bożena. Wyszło, że jechała tyle, co ja leciałem. Stanęliśmy na rynku w Sulechowie. Rynek w tym przypadku nazywa się plac Ratuszowy. Poprzednio byłem tam w 2015 r. Dudabusem. Kandydat poprosił mnie, bym mu przyniósł kawę. Nie mogłem znaleźć kawiarni. Na rogu był bar, którym rządził – na oko – Wietnamczyk. Zrobił tę kawę, mimo iż nie należała do serwowanego asortymentu. Pogadaliśmy chwilę. Był przekonany, że będzie zmiana.
W domu poleciałem od razu zobaczyć jak się ma trawa. Miała się nieźle.
Rano obudził nas pan, który przywiózł kupioną przez Bożenę bibliotekę. I to jest zła informacja, bo środowy upał mnie wykończył, więc godzina snu więcej by się przydała.

3. Podłączyłem do A8 chińskie ustrojstwo umożliwiające podłączenie iPhone do klasycznej nawigacji z dwutysięcznego roku. Zadziałało od razu i muzyka via bluetooth i zestaw głośnomówiący. Niestety nie udało mi się dobrze ułożyć przewodów i nawigacja nie do końca siadła na swoje miejsce. I to jest zła informacja, bo chyba będę musiał dostać się do tych przewodów z innej strony a tak do końca nie wiem jeszcze jak to zrobić.

Pojechaliśmy do Łagowa popływać wodnym rowerem. Przez Poźrzadło. Na wysokości wieloma dyplomami docenianej restauracji Defka minął nas pan, który na nosie miał wariację na temat lustrzanych Aviatorów Ray-Bana. Na torsie zaś dumnie niósł T-shirt z napisem „jebać to gówno”. Po angielsku. Cienias.

niedziela, 29 lipca 2018

28 lipca 2018


Z życia urlopowanego urzędnika centralnej administracji.

1. Przyjechał pan z Orange pomierzyć światłowód. Wyszło mu, że nie działa. Właściwie nic dziwnego, gdyż organoleptycznie można było osiągnąć podobny wniosek bez użycia specjalnego sprzętu. W każdym razie światłowód naprawić może jedynie podwykonawca. Oznacza to tyle, że będzie działać najwcześniej w poniedziałek. A to jest zła informacja.

2. Zmarła Kora. I to jest generalnie zła informacja. Z rzeczoną kojarzy mi się kilka sytuacji. Po pierwsze, że byłem na koncercie Maanamu w 1979 roku. W Myślenicach. Na Zarabiu. A może to było w 1980? Choć to mało prawdopodobne, bo w 80. w Myślenicach byłem w trakcie moskiewskiej Olimpiady, czyli po Opolu. A po Opolu Maanam raczej by na niebiletowanym koncercie w amfiteatrze pod Krakowem raczej nie występował.
Druga sytuacja działa się w mrokach stanu wojennego. Jak powszechnie wiadomo ojciec mój był trenerem sekcji siatkówki Gwardyjskiego Towarzystwa Sportowego „Wisła”. Kora jakoś do niego dotarła. Ojciec twierdzi, że jeden z synów Kory chodził ze mną, bądź z bratem moim do klasy. Ja na ten temat mam inne zdanie. W każdym razie Kora dotarła do niego z pomysłem koncertu. Za ówczesnej komuny organizacją koncertów zajmowała się jakaś państwowa agencja. Chodzi mi po głowie nazwa „Pagart”, ale nie pamiętam, czy aby „Pagart” nie zajmował się wyłącznie koncertami zagranicznymi. No i zasada była taka, że agencja sprzedawała bilety, a artysta dostawał pieniądze zgodnie z rozdzielnikiem. Artysta klasy A – 48,75, artysta kasy C – 32,50. Niezależnie od liczby sprzedanych biletów. Strasznie niesprawiedliwie. Kora przyszła z pomysłem, że jeżeli współorganizatorem koncertu będzie milicyjny klub, to państwowa agencja się nie będzie czepiać, więc klub z Maanamem się uczciwie podzieli kasą. I Maanam zarobi uczciwe pieniądze. Pomysł nie wypalił, choć mój ojciec bardzo się starał pomóc. Wyszedłem w ten sposób na głupka, bo wcześniej zdążyłem obiecać kolegom z klasy darmowe bilety,
No i na koniec nagle się okazało, że pracuję w redakcji „Malemena” z matką wnuka Kory.

3. Karol, syn sąsiada Tomka obchodził urodziny. Wielce interesująca, wielopokoleniowa impreza. W ramach około imprezowych spacerów trafiłem po wielu latach trafiłem na przystanek autobusowy, stojący dwa metry od naszego ogrodzenia. Na ścianach ktoś czarnym pisakiem wypisał wiele głębokich myśli typu: „Pamiętaj. Mimo iż jesteśmy od siebie daleko to śpimy pod jednym niebem”. Przeszło mi przez myśl, że to kolega Kapla. Wychodził co rano niby biegać, a tak naprawdę pokrywał przystanek sentencjami. Ale to jednak nie był jego charakter pisma.
Wieczorem przyjechała służba drogowa, by zmienić organizację ruchu. Od teraz pierwszeństwo ma droga z Ołoboku. Logicznie. Zanim świadomość zmiany dotrze do wszystkich będzie kilka wypadków. I to jest zła informacja.


Imprezę urodzinową zakończyła burza, która szła znad Odry. Szła, ale w ostaniej chwili nas ominęła. Więc przestawianie samochodów nie miało sensu.

27 lipca 2018


Z życia urlopowanego urzędnika centralnej administracji.

1. Wstałem chwilę po tym jak kolega Wojtek zaczął szeleścić w kuchni. Wcześnie.
Pojechaliśmy do Zawady pod Zieloną Górę do sklepu z pompami. W Zawadzie chwilę szukaliśmy ulicy Łąkowej. Walcząc z mapami Googla nie zauważyliśmy drogowskazu, który zdecydowanie by nam skrócił drogę.
W sklepie z pompami było tak, jak powinno być w sklepie z zawodowym sprzętem. Dużo zawodowego sprzętu, kompetentna obsługa. Jednemu z panów spod rękawa wystawał tribal. Koledze Wojtkowi wcale to nie przeszkadzało, choć zwykle na tatuowanych patrzy z obrzydzeniem.
Podobnie na tatuowanych patrzy Druh Podsekretarz, z tym, że w jego przypadku obrzydzenie może przechodzić w jakąś pokrętną fascynację, do której się nie przyzna, a jeszcze głośniej podkreślać będzie obrzydzenie, żeby nikt go o tę fascynację bynajmniej nie posądzał.
Ostatnio, kiedy piszę „bynajmniej” ze trzy razy sprawdzam, czy robię to poprawnie, bo mam wrażenie, że już większość ludzi myli „bynajmniej” z „przynajmniej”. I coraz trudniej jest mi być ostatnim sprawiedliwym. Zwłaszcza, kiedy się słyszy takie perełki jak: jestem bynajmniej inteligentny.
Kompetentny pan z tribalem razem ze swoimi współpracownikami ustalił, jaką pompę potrzebuję i że jej nie ma na składzie, że ją zamówi i że zadzwoni, jak przyjdzie w przyszłym tygodniu. 
Podjechaliśmy do Auchana w Zielonej, tego, w którym zobaczyłem lata temu zapalniczkę Zippo ze znakiem Rodła. Głupi – nie kupiłem. Później tak bardzo nie mogłem takiej znaleźć, że byłem gotów podejrzewać, że jej wcale nie widziałem. Aż do momentu, kiedy na jakiejś imprezie Zippo jej istnienie potwierdził jakiś szef Zippo na Polskę, po akcencie sądząc – Górnoślązak.
Kolega Wojciech wymógł na mnie tę wizytę, bo chciał sobie kupić kąpielówki, by popływać w jeziorze w Łąkach vel Łąkiech.
Była promocja, więc długo szukał tych najbrzydszych. Dyskusyjne, czy wybrał akurat takie.
Wracaliśmy promem w Brodach. Kiedy wjeżdżaliśmy na prom koledzy po fachu Charona zastanawiali się głośno z jednym z przewożonych kto ogląda obraz ze świeżo na promie zainstalowanych kamer. I po co. Mnie zdziwiło, że nie wręczali każdemu z przewożonych karki papieru informującej o przetwarzaniu danych osobowych. Może istnieje przepis wyłączający stosowanie RODO na jednostkach pływających. Nie wiem. I to jest zła informacja.

2. Wróciliśmy, zjedliśmy śniadanie i coś tam zaczęliśmy robić w obejściu. Wtedy kolega Wojciech się dowiedział, że właśnie zlikwidowano stanowisko jego szefa. A że stanowisko kolegi Wojciecha było stanowiskiem zastępcy jego szefa wyszło na to, że kolega Wojciech też traci pracę. I to jest zła informacja, bo przez ostatnich parę dni sporo o jego pracy rozmawialiśmy i opowiadał, co by się dobrego mogło wydarzyć, gdyby mogli skończyć pewną reformę. No i brzmiało to prawdopodobnie.
Z szefem kolego Wojciecha pracowałem do sierpnia zeszłego roku. Trudny charakter, wybitny fachowiec. Szkoda.
Kolega Wojciech ubrał się w swoje nowe kąpielówki i zrezygnował z wyjazdu nad jezioro. Paradował w nich dumnie przez pół dnia. 



3. W końcu się spakował i już miał ruszyć do Warszawy, kiedy nadszedł armagedon. Znaczy najpierw trochę w okolicy grzmiało. A jako, że przez dobre dwa miesiące nie było ponoć żadnej burzy – trudno było te grzmoty traktować poważnie. W końcu zaczęło kropić. Zamknąłem okna i siadłem przed telewizorem, by obejrzeć jakiś program informacyjny. Ale zanim włączyłem telewizor, w parku złamała się słusznej wielkości robinia, a na bramę spadły dwie wielkie gałęzie z lip rosnących po jej obu stronach. Do tego wyłączono prąd. No i wiatr otworzył okno na piętrze. W bibliotece, to ja zapomniałem, że jest otwarte. Od strony parku deszcz zaczął lać równolegle do ziemi, wpadał do domu przez nieszczelne okna, drzwi balkonowe. Wody było tyle, że w salonie na parterze zaczęła się lać z sufitu. Wszystko trwało może kwadrans. Później się uspokoiło. Gałęzie koło bramy uszkodziły światłowód z Internetem i zerwały przewód telefoniczny. Przed domem leśniczego zrobiła się gigantyczna kałuża, na dnie której była studzienka, którą wspaniałomyślnie pozwoliliśmy Gminie z dziesięć lat temu przyłączyć do naszej kanalizacji burzowej pod warunkiem, że Gmina będzie tę studzienkę i kanalizację co jakiś czas czyścić. Gmina tego nie robi. (Przypominam, że na jesieni będą lokalne wybory).
Kolega Wojciech wziął piłę i zaczął ciąć gałęzie, które zablokowały wyjazd. Ciął aż łańcuch się stępił. Wtedy przyszedł wezwany sąsiad Tomek i dokończył robotę. Przez chyba dwie godziny razem z sąsiadami usuwaliśmy szkody. Bez ich pomocy byśmy sobie nie poradzili.
Z dotkliwych strat, poza odciętym Internetem i złamaną robinią – ucierpiał piękny, rosnący naprzeciw wejścia do domu grab. I wyrwało z korzeniami renklodę.
Deszcz zmył sąsiadowi Tomkowi sporą część od tygodnia przygotowywanego trawnika. I to jest zła informacja. Nasz trawnik ochroniły drzewa a przynajmniej taką mam nadzieję.

Wieczorem razem z sąsiadami oglądaliśmy czerwony księżyc. Nie udało mi się zrobić ni jednego nieporuszonego zdjęcia. 

sobota, 28 lipca 2018

26 lipca 2018


Z życia urlopowanego urzędnika centralnej administracji.

1. Kolega Wojciech ubrał się w co tam miał i zlazł po drabinie do studni. Wyciągnęliśmy dwa worki wełny mineralnej i za pomocą sznurka do snopowiązałki i calowego nypla zmierzyliśmy głębokość studni. 870 cm od lustra do dna. 720 cm do lustra i do tego 235 cm betonowych kręgów.
Kolega Wojciech zasugerował, że trzeba będzie studnię płukać. Sąsiad Tomek połączył mnie z twórcą jego studni, który to twórca powiedział, że płukać nie trzeba. Ważne, by nie studni nie zatkać wypompowując wszystką wodę. Znaczy, ważne by pilnować poziomu lustra wody.
Kolega Wojciech był gotów jechać natychmiast po pompę. Ale ja miałem inne plany. Pojechaliśmy do matki do Boryszyna, gdyż były jej imieniny.
W Lubrzy na dachu poczty siedział bocian. Przez chwilę wydawało mi się, że jest sztucznym bocianem bez głowy, ale głowa się znalazła.
Kwiatki posadzone na grobie babci się nie przyjęły. I to jest zła informacja.

2. Wracaliśmy przez Wilkowo. Wyasfaltowaną na nowo drogą, na której lata temu, w pierwszy dzień Świąt zakopałem się Suburbanem w zaspie.
Już mieliśmy skręcać w stronę Borowa, kiedy nam się przypomniało, że mieliśmy w Świebodzinie kupić kółko do wózka. Niestety, w hurtowni budowlanej, do której trafiliśmy były tylko chińskie, odradzane przez obsługę. Więc nie kupiliśmy. I to jest zła informacja, bo wózek bez kółka działa słabo.

3. Nowopowstający trawnik sąsiada Tomka stał się poidłem dla motyli. Białych. Wyglądało to niesamowicie. Zdjęcie wyszło słabo, bo mój telefon już nie jest taki jak kiedyś. I to jest zła informacja, bo tyle pięknych zdjęc bym mógł robić,

piątek, 27 lipca 2018

25 lipca 2018


Z życia urlopowanego urzędnika centralnej administracji.

1. Pszczoły przestały. Rano wypuściłem jeszcze z pięć. I tyle. 
Z dziesięć lat temu mieliśmy w ścianie mrowisko. Było to zupełnie bezbolesne. Prawie. Otóż w lecie przez niecały tydzień mrówki się roiły i w te dni działo się coś bardzo dziwnego. Każdego dnia, sobie tylko znaną drogą wyłaziły do łazienki, gdzie w południowo-zachodnim rogu przez mniej-więcej godzinę siedziały w wielkiej liczbie na ścianie. Później znikały. Doprowadzało to do zabawnych sytuacji. Ktoś (w tym przypadku – mój były kolega Skoczylas) wchodził do łazienki, widział mrówki i wypadał z krzykiem, po chwili, wezwane tym krzykiem towarzystwo wpadało do środka. A tam po mrówkach już nie było śladu. Więc na wypadającego z krzykiem patrzono dziwnie. Dziwnie czuł się też krzyczący.
Pewnego roku mrówki znikły. I to nie jest zła informacja. Złą jest, że jeżeli pszczoły będą nachodzić dom cyklicznie, może nas kiedyś nie być. I wtedy nikt ich szklankami nie wyniesie. A każda pszczoła to coś tam, jak pisze chyba Greenpeace.
W roku 1989 byłem na wymianie szkolnej w Związku Radzieckim. Chwilę później ten kawałek Związku Radzieckiego został stolicą Niepodległej Ukrainy, ale nie o tym. W księgarni kupiłem wtedy kilka płyt. Wśród nich dwupłytowy album Greenpeace. Wydany przez wytwórnię „Мелодия”. U2, Sting, Brian Ferry, Simple Minds, R.E.M., Brian Adams i nasza swojska Basia. Z okładki albumu wynikało, że Greenpeace od wielu jest wspierany przez Związek Radziecki, państwo – jak powszechnie wiadomo – bardzo zainteresowane ekologią. Z tym, że raczej poza swoimi granicami.
Lubiłem utwór „Гордость” zespołu Ю 2.

2. Przez większość dnia, z uporem wartym lepszej sprawy słuchałem transmisji z obrad Senatu. Najpierw na siedząco, później stojąc przy krajzedze. Udało mi się nie obciąć sobie palców, co nie było zbyt łatwe. Brat mój Michał ciął parkowe bzy. Z całkiem sporym samozaparciem.
Późnym popołudniem pojechaliśmy z ojcem na zakupy do Świebodzina. Zapomniałem niestety kupić większość rzeczy, po które pojechaliśmy. I to jest zła informacja. Podobnie jak ta, że straciłem umiejętność dającą możliwość stosunkowo precyzyjnego szacowania wartości towarów na taśmie do kasy.
Ojciec kupił promocyjną flaszę J&B, którym to J&B kolega Wojciech od dwóch wieczorów nas sprowadza na złą drogę, opowiadając różne dykteryjki. Najlepsza chyba była o tym, jak w jakimś samolocie wręczono mu plastikową piersióweczkę z J&B. Zaczął wtedy protestować, że plastikowa a nie szklana. Kolega z którym podróżował wyjaśnił mu, że plastikowa piersióweczka ma sens taki, że kiedy się wywróci, to się nie rozbije i odłamki nie wbiją się mu w serce.

3. Sąsiad Tomek wciąż użycza nam wody ze swojej głębinowej studni. Studnię głębinową mamy i my. Wodą gminna kosztuje za kubik ponad cztery złote, więc biorąc za przykład sąsiada Tomka postanowiłem naszą studnię uruchomić.
Najpierw z sąsiadem Tomkiem usunęliśmy betonowy dekiel, który przykrywał studnię betonową, na dnie której jest wylot rury od studni właściwej. Studnia betonowa ma ponad dwa metry, żeby sprawdzić jak się ma studnia właściwa – zmierzyć głębokość i wysokość lustra wody – trzeba na jej dno zleźć. Okazało się, że nie dość, że jest zasypana wełną mineralną (przechodzi przez nią przyłącze wody gminnej i tą wełną było ocieplane, żeby w zimie nie zamarzać), to aż tętni życiem. Najbardziej tego życia jaskrawym przykładem były pająki, które miały – tu naprawdę nie ściemniam – dobre piętnaście centymetrów od końca przednich do końca tylnych odnóży (czy jak to się tam u pajęczaków nazywa). Widząc to sąsiad Tomek stwierdził, że musimy chyba kogoś znaleźć, kto tam wejdzie, bo przecież my tego robić nie będziemy. Dla mnie oczywistym kandydatem był mój brat. Prawie się udało. Niestety sąsiad Tomek ma strasznie mocną latarkę i kiedy do studni zaświecił, mój brat natychmiast zobaczył pająki i się obraził, że go tak perfidnie chciałem wykorzystać. Znaczy – plan spalił na panewce. Przez chwilę, prawie się udało namówić na wejście do studni jego ośmioletnią córkę. Niestety usłyszał. I z tego też nic nie wyszło. Byłaby to zła informacja, ale wejścia się podjął kolega Wojciech, który pająków się nie boi.

Ojciec przywiózł ze sobą swoje koty, które są dziećmi naszego Starego, czyli rodzeństwem kota Pawełka. Wieczorem, na trawie przed domem próbował je z naszymi kotami integrować. Nie szło to najlepiej. I to jest zła informacja, bo w niedzielę wyjeżdża i do tego czasu, z integracji może nic nie wyjść. 

czwartek, 26 lipca 2018

24 lipca 2018




Z życia urlopowanego urzędnika centralnej administracji.

1. Wstałem, ubrałem czyste jasne spodnie, gdyż poprzednie przez pył z grabienia i włóczenia stały się strasznie ciężkie i pojechałem z bratem do Świebodzina, żeby trawę. Wybór traw w Mrówce był całkiem spory, niestety każde pudełko z trawą, jaką byłem zainteresowany było pojedyncze. I to była zła wiadomość.

Nad Rokitnicą, ni stąd, ni zowąd przeleciały dwa Herculesy. (Znaczy, że tego iż były dwa dowiedziałem się poźniej, bo zauważyłem jednego) Znaczy ze wschodu, na zachód leciały. Nisko. Na tyle, że gdybym miał na nosie okulary, mógłbym się upewnić, że jednym z nich leciałem w grudniu do Kuwejtu. A tak pozostaje mi świadomość, że prawdopodobieństwo tego, że jednym z nich leciałem w grudniu do Kuwejtu wynosi pięćdziesiąt procent.
Hercules, którym w grudniu leciałem do Kuwejtu był – mniej-więcej – moim rówieśnikiem, ale trzymał się ode mnie zdecydowanie lepiej. Ja bym nie potrafił bez tankowania przelecieć naraz do Kuwejtu.
W Kuwejcie widziałem startujące Ospreye. Niesamowity widok. I rozwalone przez Amerykanów w 1991 schrony na samoloty.
Schrony budowali Francuzi gwarantując ich niezniszczalność. Do dziś Kuwejt się z nimi o to procesuje.
Ciekawe jak się bronią.
Wysoki Trybunale, to przecież niemożliwe, żeby ktoś tak rozsądny jak powód uwierzył w istnienie niezniszczalnych schronów, poza tym to nie powód użytkował w schrony w czasie ich zniszczenia, tylko Irak, więc schrony, w okresie użytkowania ich przez powoda nie zostały zniszczone. 

2. Rozmyślania o międzynarodowym arbitrażu szybko wywietrzały mi z głowy, bo po włóczeniu i grabieniu zająłem się walcowaniem ziemi pod trawnik. Sąsiad Tomek ma
walec do ciągania kosiarką. Napełniony wodą waży ze sto pięćdziesiąt kilo. Walec waży, nie sąsiad. Po wywalcowaniu przyszła kolej na siew. Kolega Wojciech nabijał się ze mnie, że jestem jak żołnierz od Berlinga, który z pepeszą na plecach sieje na ziemi świeżo odzyskanej. Siałem, Wojciech z Bożeną zagrabiali. Siałem, aż się siemię skończyło. Po raz kolejny dałem się nabrać opisom na opakowaniach. I to jest zła informacja, bo człowiek w wieku Herculesa powinien się już nauczyć, żeby nie wierzyć w słowo pisane.
Mój osobisty ojciec przywiózł kolejne dwa worki trawy, przy okazji złorzecząc na obsługę w Mrówce. Kupienie kawałka plastikowej rurki zajęło mu ze trzy kwadranse, bo nikt nie chciał jej dociąć.
Zasiałem resztę. Zagrabiliśmy. I zaczęli podlewać wielce wydajnym urządzeniem do podlewania pożyczonym od sąsiada Tomka, wodą ze studni sąsiada Tomka, dzięki której ziemniaki ojca sąsiada Tomka są zielone, w przeciwieństwie do innych ziemniaków w okolicy.

3. Od paru lat mieszkają u nas pszczoły. W zamurowanych oknach z górnej łazienki. Znaczy, pomiędzy warstwami zamurowania jest przestrzeń, gdzie pszczoły prowadzą swoje pszczele życie. No i przez cały dzień pszczoły wariowały. Rano część się wyroiła. Później strasznie – jak na pszczoły – hałasowały. Nie zwracaliśmy na to specjalnej uwagi, gdyż zajmowaliśmy się przyszłym trawnikiem. Do momentu, kiedy się okazało, że jest ich mnóstwo w domu. Przy oknach klatki schodowej i w łazienkach. Bzyczało.
Bożena najpierw sama, później z moją pomocą zaczęła je łapać i wyrzucać na zewnątrz. Wyrzuciliśmy dobrą setkę, kiedy dotarło do mnie, że wcale ich nie ubywa. Po krótkim śledztwie odkryłem, że wyłażą ze ściany w górnej łazience (tej, w której zamurowanych oknach mieszkają). W pięknych, kupionych za jakieś grosze kafelkach Villeroy&Boch jest dziura na przyłącze wody do kompaktowej toalety, która ma tam stanąć w przyszłości. Przyłącze – zawór – rozetka. No i spod tej rozetki wyłaziły. Zakleiłem szparę szarą taśmą i przestało pszczół przybywać. Wyłapaliśmy resztę. Bożeny rekord to było pięć naraz złapanych do jednej szklanki.
Jednej rzeczy możemy być pewni – nie boimy się pszczół. I to jest dobra informacja. Złą jest, że nie mam pewności, czy pszczoły nie znajdą sobie jakiejś innej drogi.

środa, 25 lipca 2018

23 lipca 2018



Z życia urlopowanego urzędnika centralnej administracji.

1. Poniedziałek. Tygodniki. Rubryki plotkarskie. Tradycyjnie słaby „Wprost”. W zeszłym tygodniu panie napisały, że Krzysztof Szczerski próbował blokować wyjazd Marka Magierowskiego do Tel Awiwu. Gdyby Krzysztof Szczerski chciał kogokolwiek blokować, to ktokolwiek by był zablokowany.
Gociek z Gmyzem trzymają swój średni poziom. W „Sieciach” pustka po Mazurku i Zalewskim. Nieważne, że Mazurek jest socjopatą, a rubryka w stanie agonii była – nie bójmy się tego słowa – słaba. Pustka wyje.
Sygnalista wciąż nie czuje na czym powinna polegać rubryka plotkarska.
[Plotka głosi, że przed laty Sygnalista wkroczył do działu foto der Dziennika i zażądał zdjęć prymasa Wyszyńskiego z obrad Okrągłego Stołu.]
W „Super Expresie” zdjęcie lokalnego celebryty przy wypożyczonym porsche. Z podpisem, że gdyby celebryta takie kupił, wydałby 250 tys.
Red. Pertyński, z którym się podzieliłem tą wiadomością, zauważył, że za 250 tys. to on natychmiast bierze takie dwa. Dziennikarze tabloidów nie potrafią czytać cenników motoryzacyjnych. Gdyby się nauczyli – życie wielu ludzi stałoby się znacznie trudniejsze. Pamiętam pewnego polityka, któremu wytknięto range rovera Evoque, ale cena, która dla tabloidu była bardzo wysoka, w rzeczywistości stanowiła wartość nieznanego w przyrodzie modelu zupełnie pozbawionego wyposażenia.

2. Za pomocą grabi, z pomocą kolegi Kapli wyrównywaliśmy wyrównany przez sąsiada Tomka fragment parku. Wyrównywaliśmy, by posiać na nim trawę. Kolega Kapla pojechał do Warszawy, by pędzić życie literata, ja za pomocą traktorka–stigi zacząłem wlec włókę, zrobioną przez pracowników sąsiada Tomka ze sporej wielkości dwuteownika z dorobionemi zębami. Włóka okazała się niezwykle skuteczna. I to jest dobra informacja. Złą jest, że za każdym przejazdem wznosiła ścianę kurzu, a kurz według Wikipedii jest niezdrowy.
Po którymś z kolei przejeździe z ziemi wylazły duże kamienie. Koledzy Kapla i Wojciech w pocie czoła wyciągnęli dwa. Wielkie. Kiedy wyciągnęli dwa. Wielkie. Wylazł trzeci. Wielki. Kolega Kapla stwierdził, że to musi być jakiś fundament, albo co. Miał rację. Mnie się przypomniała dykteryjka sprzed lat, bez mała trzydziestu, o chodzeniu z wykrywaczem gdzieś, koło Dynowa.
No więc chodzą z wykrywaczem. Wykrywacz piszczy. Kopią. Dokopali się do koła napędowego od T-34. Próbują wyjąć. Nie idzie. Kopią dalej. Dokopują się do następnego koła od T-34. Też nie idzie wyjąć. Kopią dalej. Kolejne koło. Kopią bardziej. T-34.
Kamieni było więcej. Przez chwilę byliśmy przekonani, że odkryliśmy coś średniowiecznego – wszakże Rokitnica istniała już w XIII wieku, ale przyszła sąsiadka Jolka i powiedziała, że na przełomie lat 70. i 80. XX wieku obozujący w parku harcerze z resztek po poniemieckich chlewniach stworzyli kilka przykładów małej parkowej architektury.

3. Na rosnącym przed domem modrzewiu uaktywniła się mała wiewiórka. Koty postanowiły na nią zapolować. Nieskutecznie, gdyż wystrychnęła je na dudków.
Wiewiórka to jednak nie mysz. Nawet mała.
Wieczorem, kiedy przygotowywałem kolację pochyliłem się nad garnkiem, w którym powstawał sos pomidorowo-gorgonzolowy no i z nosa spadły mi do tego sosu okulary. Śmiechu było co niemiara. Sos wyszedł niezły. Za to makaronu ugotowałem za mało. I to jest zła informacja, bo Karol, syn sąsiada Tomka, wielbiciel mojej kuchni, wstawał od stołu nie do końca usatysfakcjonowany. 

wtorek, 24 lipca 2018

22 lipca 2018



Z życia urlopowanego urzędnika centralnej administracji.

1. Przewidywalność przedpołudniowych, niedzielnych programów publicystycznych jest właściwie przerażająca. I to jest zła informacja. Najciekawszy staje się dobór gości do „Loży prasowej”, czyli, czy red. Wołek będzie się zgadzał z jednym z braci Stasińskich, Passentem czy Michalskim a za PiS-owca będzie robił red. Stankiewicz, Czarnecki czy może Nizinkiewicz.
Zafascynowała mnie świadomość, że po latach cotygodniowego oglądania niedzielnej publicystyki nagle się okazuje, że nie chce mi się jej oglądać.

2. Druh Podsekretarz z rodziną wrócił do Krakowa. Miał jechać przez Kożuchów, pojechał trójką. I to jest zła informacja, bo im więcej ludzi zobaczy Kożuchów, tym lepiej, bo Kożuchów to niezłe miejsce. Może nie do końca jak Carcassonne, ale prawie.

3. Sąsiad Tomek przez większość niedzieli rozrzucał ładowarką górę ziemi, którą przywieziono we czwartek. Ładowarka była tak nowoczesna, że prawie jej nie było słychać. Słychać było jedynie sympatyczne buczenie.
Kiedy sąsiad tomek skończył rozrzucać swoją górę ziemi, rozrzucił dwie górki nasze, które od zyliona lat zalegały w parku. Wykazał się przy tym wirtuozerią, która przypomniała pana kopacza kanalizacji Janka. 
Tomek jeżdżąc ładowarką dzień trzeci, potrafił zegarmistrzowsko przenosić niezbyt duże kamienie.
Grupowo, wyrażając aplauz, namawialiśmy sąsiada Tomka, by kontynuował karierę operatora ładowarki. Odpowiedział, że go na to nie stać. I to jest zła informacja, bo wirtuoz ładowarki powinien jednak adekwatnie zarabiać.

poniedziałek, 23 lipca 2018

21 lipca 2018

Z życia urlopowanego urzędnika centralnej administracji.

1. No i niestety praca mi się znowu przyśniła tak, jak mi się śni w Warszawie. I to jest zła informacja.

2. Pojechaliśmy do Świebodzina. Najpierw na targ zwany rynkiem, później do Lidla. Na targu zwanym rynkiem brzydki bób po pięć złotych za pół kilograma.
Ładny bób w Lidlu po siedem złotych. I to jest zła informacja.

Najmłodsza z córek Druha Podsekretarza fascynuje się Martyną Wojciechowską. Kolega Kapla przyszpanował, że Wojciechowską Martyną zna. Kolejne punkty nabił przyznając się do znajomości z Marcinem Mellerem, choć zna go nie tak dobrze jak Martynę Wojciechowską.

Najmłodsza z córek Druha Podsekretarza chodziła z książką o zwierzętach brendowaną Martyną Wojciechowską i „National Geographic”.
W czasach mojego dzieciństwa magazyn „National Geographic” to było coś, co ciocie z Ameryki prenumerowały swoim polskim bratankom. Dobre zdjęcia, porządnie robione materiały popularno-naukowe. Komuna upadła, pojawiła się polska edycja „National Geographic” – niezbyt wysokich lotów magazyn podróżniczy. Nikt nie czyta magazynów podróżniczych, więc mało kto zdaje sobie sprawę z tego jak niewysokich jest lotów.
Książka o zwierzętach, której zaczęliśmy czytać wyrywki przy kolacji, jest niestety na poziomie gimnazjalnym. W znaczeniu tego słowa takim, jakie dominowało w dyskusji o gimnazjów likwidacji.
W książce wydawca promował inne książki brendowane „National Geographic” i Martyną Wojciechowską. Bożena zauważyła pewną niezręczność okładek książek „Dzieciaki świata” i „Zwierzaki świata”. Wrzuciłem zdjęcie tych okładek na Twittera. Posądzono mnie o wykreowanie fejkniusa. Niesłusznie. I to jest zła informacja. Zachodni wydawca powinien mieć jednak większą wrażliwość.

3. Kolega Kapla z kolegą Wojciechem znaleźli wspólny temat. Kolega Wojciech, jako fotoreporter Gazety, fotografował kolegę kolegi Kapli w Świnoujściu. Po tym, jak ten kolega razem z kolegą Kaplą odkryli spisek, który kosztował Skarb Państwa miliony złotych. Grupa związanych z wojskiem złych ludzi wrzucała do wody fałszywe niewybuchy, które potem za państwowe pieniądze wyciągali i na niby detonowali. Potem znów wrzucali, znów wyciągali, znów detonowali.
W ten sposób kolega Kapla ze swoim kolegą uniemożliwili złym ludziom zarabianie milionów złotych, co się tym złym ludziom bardzo nie podobało. Kolega Kapla, razem ze swoim kolegą stali się obiektem poważniej akcji deflamacyjnej (do której użyto również zdjęć kolegi Wojciecha).
Rozpisywała się o nich ogólnopolska prasa. Robiono z nich wariatów. Koledze Kapli próbowano podpalić mieszkanie. Do tego wielokrotnie stawał przed sądem.

Dobrze by było, żeby kolega Kapla kiedyś się zdecydował na opisanie tej historii, bo tylko prawda jest ciekawa.
Niestety, jak go znam może nie chcieć, bo by musiał napisać, jak się wtedy zachowywali Czarek Łazarewicz, czy Czarkowa żona. I to jest zła informacja.
W każdym razie kolega Kapla jest zdecydowanym zwolennikiem zmian w sądownictwie. W przeciwieństwie do znakomitej większości tych zmian przeciwników – miał z sądownictwem do czynienia.


niedziela, 22 lipca 2018

20 lipca 2018


Z życia urlopowanego urzędnika centralnej administracji.

1. Pierwsza noc na wsi i od razu przyjemny sen o pracy. Przyjemny, w odróżnieniu od snów śnionych w Warszawie. Te są nieprzyjemne.

Wstałem, poszedłem po jajka do Józka (ojca sąsiada Tomka). Susza. I to jest zła informacja. W całej wsi tylko jego ziemniaki jakoś wyglądają, bo sąsiad Tomek uruchomił swoją głębinową studnię i je podlewał. Zboże dla laika wygląda w porządku. Niestety – jak powiedział Józek – jest bardziej słomą, bo ziarna 1/3 tego co być powinno.

W Warszawie leje, na południu – zalewa, w Rokitnicy napadało raptem z pięć centymetrów. Trawnik przed domem właściwie nie istnieje. Wyrosło tylko coś takiego, co pamiętam z dzieciństwa, z nieużytków wokół osiedla Piaski Nowe.

2. Facebook przypomniał, że rok temu odebrałem Suburbana po remoncie skrzyni. Pojeździł do końca roku. Przed samym powrotem do Warszawy zaczął jeździć tylko na dwóch pierwszych biegach. No i wracaliśmy z prędkością równą bądź niższą niż 80 km/godz. Można było znieść jajko.
Suburban trafił do Węgrowa, do bardzo sympatycznego pana, który wcześniej skrzynię robił. Pan zawszę, kiedy do niego dzwonię mówi, że auto będzie po niedzieli. Siódmy miesiąc to mówi. Ale jest naprawdę sympatyczny. I profesjonalny. Ile się rzeczy ciekawych dowiedziałem podczas cotygodniowych z nim telefonicznych rozmów.
Kiedyś (w czerwcu) pojechałem do niego Kaplowozem, który przestał być renaultem Megane, a zaczął być E46. Oklejonym rdzawą folią.
Kabriolet oklejony rdzawą folią budzi w społeczeństwie aplauz. Kapla opowiadał, że pod rdzawą folią jest folia „Hello Kitty”. Kabriolet w „Hello Kitty” pewnie budziłby aplauz jeszcze większy. Z „Hello Kitty” wygrała rdza. I to jest zła informacja.

Pan naprawiacz skrzyń z Węgrowa ugościł mnie herbatą. Porozmawialiśmy o różnych skrzyniach w różnych samochodach i umówiliśmy na telefon po niedzieli. Pan naprawiacz skrzyń z Węgrowa jest posiadaczem jakiegoś renaulta, którym z kolei jest bardzo zainteresowany red. Pertyński. Zainteresowanym jako obiektem do swojego youtubowego kanału. Renault ma – póki co – wydmuchaną uszczelkę pod głowicą. Ale pan naprawiacz skrzyń z Węgrowa ma zamiar to naprawić. Pewnie zrobi to po niedzieli.

3. Przyjechał Druh Podsekretarz z połową rodziny. Chwilę później kolega Kapla i jeszcze jeden kolega Wojciech. Druh Podsekretarz występował w koszulce polo, kolega zaś Kapla świeżo skończył drugi z kolei swój kryminał. Kolega Kapla to już pisarz pełną gębą. Wcześniej pisał, co prawda jakieś książki podróżnicze, ale jak wiadomo, książki podróżnicze czyta bardzo ograniczona grupka wariatów. Teraz wydrukowano mu już jeden kryminał, a zaraz wydrukuje się drugi. Po lekturze pierwszego, dyrektor jednego z warszawskich muzeów powiedział, że gdyby kolega Kapla był kobietą, to by się w koledze Kapli zakochał. Seksista. Ciekawe, co będzie po lekturze drugiego.
Miałem nadzieję, że drugi kryminał zakończy się wymyśloną przez mnie sceną na górze Herzla. Niestety kolega Kapla nie był w stanie doprowadzić do takiego zakończenia. I to jest zła informacja.

Przyczepił się do mnie red. Zieliński, w sprawie wczorajszych moich pretensji do panów Nowaka lub Grabarczyka.
Pretensje podtrzymuję. W imię doraźnego politycznego sukcesu (oddanie odcinka autostrady na Euro) zbudowano coś, co w dłuższym okresie było bez sensu. Odcinek Łódź–Warszawa powinien był być od początku projektowany jako trzypasmowy. I tyle.