1. Środa, w znakomitej swojej części, przeszła mi na pracę zawodową. Efektywny byłem, jak zwykle, gdy się nie wyśpię, czyli wcale. I to jest zła informacja, bo gdyby mi poszło szybciej, to może bym jeszcze pojechał do miasta, a tak kontemplowałem nastrój Falls Church, czyli miejsca, gdzie mieszkali bohaterowie „The Americans”.
Wieczorem zacząłem oglądać „House of Cards”. Pierwszy sezon wciąż bardzo dobry.
2. Amerykanie mają bardzo piękne stacje kolejowe. Monumentalne wręcz. Waszyngtońską Union Station postawili w taki sposób, by parlamentarzyści mieli blisko na Kapitol. Bliżej niż do Białego Domu. Ich jest w sumie 535, a prezydent jeden. Z kolei pracownicy administracji powinni siedzieć na miejscu, a niekoniecznie jeździć. Parlamentarzyści powinni dzielić czas na stolicę i własne okręgi. Więc podróżowanie winno zajmować jak najmniej czasu. Więc Union Station postawiono obok Kapitolu.
Kolega Marcin odwiózł mnie na stację zgodnie z zaleceniem, na pół godziny przed odjazdem. Odstałem pół godziny pod tablicą, na której miał się objawić numer bramki prowadzącej na peron, z którego mój pociąg odjeżdżał. Odstałem i nic. Znaczy, po półgodzinie pojawił się komunikat, że pociąg jest spóźniony i im jest przykro. Sprawdziłem na stronie. Była informacja, że się spóźni pół godziny, później pięćdziesiąt minut, później półtorej godziny, później dwie godziny. Następny pociąg, do Bostonu, przez Nowy Jork też się spóźnił. Ale w końcu pojawiła się informacja, że jednak przyjedzie. Panie w kasach, miały wprawę. Wyjęły z kolejki wszystkich z mojego pociągu i obsłużyły w pierwszej kolejności, żeby zdążyli.
Pociąg jak pociąg. Tyle, że srebrny i w dizajnerskim kształcie. Fotele wygodne, prąd jest. Internet jest. Widoki za oknem, jak to zwykle za oknem pociągu. Syf. Krzaki. Przy miastach, jakieś place niekoniecznie sprawnymi samochodami. Niezbyt piękne Magazyny. Już chyba lepsze widoki są z samochodów. A jeszcze lepsze z samolotów. Cóż, wszystko ma swoją cenę.
Dojechałem. Misza eskortował mnie na peron Long Island Rail Road. Dojechałem na Jamajkę (wyjątkowa akurat tam nie waliło trawą), tam chwilę mi zeszło, nim zrozumiałem drogowskazy do AirTrain. Z tej kolejki jest zdecydowanie lepszy widok.
Na lotnisku zdążyłem nawet nadać bagaż. Bo obsługa wyciągnęła z kolejki lecących do Frankfurtu.
Rok temu, wracając z tej samej konferencji, piłem piwo na IAD w barze z włoską obsługą. Na JFK bar był identyczny i obsługa była identyczna. Matrix jest jednak niedopracowany.
Lufthansa nie ma zwyczaju tłumaczyć filmów. I to jest zła informacja. I nie chodzi o to, że na polski. Nawet na angielski, czy niemiecki. Koreańskich na przykład.
We Frankfurcie wypiłem piwo i zjadłem Pretzel. Picie piwa o szóstej rano byłoby kulturowo usprawiedliwione, gdyby to piwo było którymś z kolei. Ja jednak występowałem w dwóch czasach, czyli ta szósta rownocześnie była północą. Drogę do Warszawy przespałem. Obudziły mnie dopiero oklaski po lądowaniu. Oklaski w samolocie to najwyraźniej nie jest polski pomysł.
3. Wg informacji na ekranach, na walizkę miałem czekać pół godziny. Czekałem krócej. Przez resztę piątku byłem w organie konstytucyjnym, dwa razy w organie władzy wykonawczej, u szewca, naklejono mi ochronną naklejkę na zegarek (to w okolicach organu konstytucyjnego), wypiłem piwo bezalkoholowe w Krakenie i zjadłem kanapkę w Noli. Kanapka dobra, ale krewetki lepsze. Próbowałem bez kolejki przejść kontrolę bezpieczeństwa. Nieskutecznie, gdyż znalazł się obywatel, który to udaremnił. Doleciałem do Babimostu i chyba tyle.
W sobotę dochodziłem do siebie. Nie wiem jeszcze, czy skutecznie. I to, że nie wiem, to jest zła informacja.