1. Poniedziałek. W Świebodzinie płaci się za parkowanie. Przekonałem się o tym, znajdując mandat za wycieraczką. Kosztowało mnie to całe 70 złotych, więc raczej zapamiętam.
Miasto liże rany po poprzednim Burmistrzu. Tym, który wydał grubą dotację z Polskiego Ładu na elektroniczne śmietniki. Na dwóch chyba osiedlach. Wybory przegrał o włos. Jak zauważył kupiec, z którym rozmawiałem na zwanym Rynkiem targu, gdyby nie te śmietniki, to by nie przegrał. Usłyszałem, że co chwilę wychodzą jakieś poukrywane wcześniej kwiatki. Przede wszystkim wydatki bez zabezpieczenia środków. Usłyszałem o kwocie 30 milionów, co przy 150-milionowym budżecie nie jest mało. A ponoć nie jest powiedziane, że to wszystko.
Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak wielką władzę mają wybierani w jednomandatowych okręgach włodarze. I ile ci włodarze mogą głupot narobić. I jak wielkie tych głupot mogą być konsekwencje.
2. Wtorek. Mało spałem, gdyż musiałem wstać rano, by zdążyć na samolot. I to jest zła informacja. Wyjeżdżając zauważyłem, że nie wziąłem powerbanku. I to też była zła informacja, ale to się okazało dopiero później. Niby czasu było tyle, że bym zdążył po powerbank wrócić, ale tego nie zrobiłem, bo mi się wydawało, że będzie ok. Na lotnisku przestała mi działać aplikacja do opłacania parkingu. Parkomat zaś wziął z karty dwa razy więcej pieniędzy niż powinien.
Samolot pełen był parlamentarzystów. Jechał senator, pani poseł i dwóch panów posłów. Tylu przynajmniej zauważyłem. Samolot wystartował stosunkowo późno. I to też jest zła informacja. Leciał też dłużej niż zwykle, co również dobrą informacją nie jest. A jak wylądowaliśmy, to przyszedł mejl, że moje następne połączenie jest odwołane. Lot nie miał żadnej interesującej propozycji. Generalnie była dawały szanse na to, bym dotarł do Krakowa przed startem samolotu powrotnego. Pojechałem więc na Zachodnią. Zachodnia w remoncie. Ale do tego można się przyzwyczaić. Zdążyłem na Pendolino. Po drodze do Krakowa rozładował mi się prawie zupełnie telefon. Potem miałem problem z wezwaniem Ubera. Już nie chce mi się o tym pisać. W kazdym razie spóźniłem się prawie dwie godziny.
3. W przeciwną stronę było łatwiej. Na lotnisko odwiózł mnie ojciec, który bardzo się starał, byśmy się nie spóźnili. Zjedliśmy po drodze zupy w restauracji przy pewnym rondzie. Moja nie była oszałamiająca. Starania ojcowskie doprowadziły do tego, że za kontrolą bezpieczeństwa byłem z półtorej godziny przed czasem. Niechęć do tłumu sprowokowała mnie do skorzystania z tzw. saloniku. No i mam wrażenie, że część klaustrofobiczności Portu Lotniczego imienia Jana Pawła II, wynika z zadziwiających rozmiarów tzw. saloniku.
Jakoś tak wyszło, że do Warszawy doleciałem na styk. W autobusie do samolotu obejrzałem ostatnie siedem minut meczu z Francją. Nie mogę się więc już szczycić nie oglądaniem ni minuty meczu na Euro.
W samolocie do Zielonej, tym samym, który przyleciałem z Zielonej nie było parlamentarzystów. Był za to aktor, co to nie pamiętam jak się nazywa.
Z Bożą pomocą dojechałem do domu. Obejrzeliśmy do końca „The Gentlemen”. Złą informacją jest, że przy ostatnim odcinku zasnąłem i będę go musiał obejrzeć jeszcze raz.