1. Śniło mi się, że chodzę po Pałacu Prezydenckim, który bardziej przypomina królewski pałac w Oslo. I ja wiedziałem, że tam nie powinienem być, i wszyscy wokół też to wiedzieli, ale nikt tego głośno nie powiedział. Kiedy spotkałem Marcina Kunstettera (swoją drogą, jedną z ofiar poprzedniej szefowej KPRP) obudził mnie telefon. Jakaś pani zadzwoniła do jakiegoś Marcina, żeby mu powiedzieć, że nie działa aplikacja, jaką jej zainstalował.
Myślałem nawet później, żeby do Kunstettera zadzwonić i zapytać, co u niego słychać, ale nie ma m do niego telefonu. Znaczy: jedyny, jaki mam, to kancelaryjny, który przestał być aktualny.
2. Pojechałem do Bogdańca. A najpierw na pocztę. Poczta wymaga pisania ręką. Nie jest to dla mnie komfortowa sytuacja. Pojechałem do Bogdańca, gdzie ma swą siedzibę mój dostawca AGD. Od ponad dekady kupuję używane produkty firmy Miele u pana z ulicy Kościelnej. Drugiego od ronda. Bo dwóch tam, koło siebie taki sprzęt sprzedaje. Pan jest bardzo dobrym sprzedawcą, dba o klienta również po zakupie. Ma tylko jedną wadę. Trudno się z nim skontaktować. No więc przyjechałem na miejsce. Wszedłem na podwórko. Stało kilka świeżo zapakowanych sprzętów, nie do końca rozładowane Ducato, a na środku spał pies. Konkretnie: suka. Człowieka nie było żadnego. Próbowałem się dodzwonić. Nieskutecznie. Po dwudziestu minutach pojawił się pracownik. Jemu się udało do szefa dodzwonić.
Przyjechałem po suszarkę do prania. Na pomysł zakupu suszarki do prania wpadłem u kolegi Wrony w Waszyngtonie (szeroko rozumianym, gdyż był to nie tyle Waszyngton, co miejscowość, w której mieszkali bohaterowie „The Americans”). Zobaczyłem, jak to działa i bardzo to się mojej osobie spodobało, zwłaszcza, że w zimie, jak człowiek pranie suszy w łazience, to się robi wilgotno, bo wentylacja u nas słaba.
Namówiono mnie na wersję z pompą ciepła i polskim menu. Tak naprawdę to chodziło nie tyle o polskie menu, co o liczbę przycisków. Wziąłem taką, która miała najwięcej i największy wyświetlacz. Pracownik nie miał takiej siły jak szef i nie potrafił sam żonglować pralkami. Musiałem mu pomagać, co nie było proste.
Z Bogdańca, przez Gorzów, gdzie się spotkałem z jednym kolegą, z którym byliśmy kiedyś na wiecu Donalda Tuska, pojechałem do Różanek. W Różankach kupiłem skrzynię na drewno i miedziane coś, co może być donicą, albo pojemnikiem na coś niezbyt sypkiego, gdyż ma na środku to coś dziurę.
Wróciłem do domu. Poszedłem na spacer z pieskiem, który przez te wszystkie godziny, kiedy mnie nie było, był stosunkowo grzeczny. Rozszarpał tylko jedną poduszkę. Po drodze zebrałem kanię, którą znaleźliśmy dwa dni temu. Urosła.
Kiedy wróciłem, z pomocą sąsiada Gienka wywlekliśmy suszarkę na piętro. Wyprałem specjalnie na tę okazję zbierane pranie i wysuszyłem w suszarce. Było dokładnie tak, jak sobie wymarzyłem.
Złą informacją jest, że trzeba czyścić jakieś filtry i wylewać wodę.
3. Odsłuchałem początek Ground Zero. Panowie Łysi tłumaczyli, o co chodziło w wileńskich słowach o bombardowaniu Petersburga. Dobrze tłumaczyli. Jeżeli chcemy, żeby Amerykanie zareagowali w sytuacji, w której ktoś obcy postawi stopę na polskiej ziemi, my musimy zareagować, gdy ktoś obcy postawi stopę na ziemi naszych sojuszników. Na tym polega NATO. A żeby każdy obcy, który rozważa postawienie stopy, poważnie się nad tym zastanowił, musimy twardo mówić, co się stanie, jak to zrobi. I nie jest to jakieś wywoływanie wilka z lasu. To ma służyć odstraszaniu – wywieraniu presji, by tej stopy nie postawił.
To, że tylu wydawać by się mogło, mądrych ludzi nie potrafi tego zrozumieć, to jest zła informacja.
Wygląda na to, że jutro niemiłosiernie panujący nam premier zdelegalizuje Komisję Wenecką.