1. Zacznijmy od końca. Zbliża się siódma rano, od prawie godziny siedzę na Ławicy w LOT-owskim embraerze i czekam, aż wystartujemy. Kapitan mówił coś o dużym ruchu w Warszawie, że musimy czekać na slot. Cokolwiek to znaczy, poza tym, że zamiast błąkać się po Okęciu, siedzę w nieco przegrzanym samolocie.
Zaczęło się od tego, że chwilę po dwudziestej drugiej przyszedł mejl z informacją, że samolot z Babimostu nie poleci. Umówiony jestem w Krakowie chwilę przed południem. Samolot z Warszawy startuje po dziesiątej.
Zadzwoniłem do LOT-u, zaproponowali, żebym leciał inny dzień. Kuszące. Wpadłem na pomysł, że polecę z Poznania. Znaczy, pojadę do Poznania, zostawię auto na parkingu, wrócę do Poznania, wezmę auto z parkingu, wrócę do domu. Niestety się okazało, że nie ma biletów na powrotny lot z Warszawy do Poznania.
Stanęło na tym, że Bożena odwiezie mnie na Ławicę, na samolot o piątej czterdzieści, a wieczorem przyjedzie po mnie do Babimostu. Na infolinii usłyszałem, że zmiana biletu z samolotu, który nie leci z Babimostu, na samolot, który leci z Ławicy, będzie mnie kosztować jakieś dwieście złotych plus różnica w cenie biletów. Po serii moich protestów, pani z infolinii powiedziała, że jeżeli zgodzi się dział nieregularności (?) to może to się uda zrobić za darmo. Na odpowiedź działu nieregularności (?), czekaliśmy z dwadzieścia minut. Łaskawie się zgodzili, pod warunkiem, że nie będę żądał od LOT-u zwrotu kosztów dojazdu na Ławicę.
Zamiast pisać Negatywy, poszedłem spać. Po trzech (chyba) godzinach wstałem. W mlecznej mgle, m pojechaliśmy do Poznania. Przez tę mgłę ledwo zdążyłem. Ale zdążyłem. No i siedzę od już ponad godziny w samolocie. Jeden pozytyw, że temperatura jest już rozsądniejsza.
W międzyczasie przeczytałem w Gazecie wywiad Sroczyńskiego z Pilitowskim z Court Watch-u. Mówią to, co słyszałem w Pałacu od dawna.
Czekam w sumie, aż ktoś w końcu powie, że prof. Bodnar nie jest zbyt dobrym prawnikiem. Ale nie tu jest największy problem. Gorsze jest, że z powodów charakterologicznych otacza się jeszcze gorszymi prawnikami.
O, startujemy.
2. Skończyłem czytać „Dzieci lwa” nową powieść Mellera. Mam problem z oceną, bo stosunek do tej książki mam bardzo osobisty, co może to przysłaniać jej niedostatki.
Rzecz dzieje się jakby równolegle, na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych i rok temu. Bohater książki (jak i Meller) jest ode mnie starszy o cztery lata. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych to było niby dużo, ale nie na tyle, żeby pewne doświadczenia bohatera, nie były moimi doświadczeniami. Jestem więc w stanie ocenić, że książka jest napisana szczerze. I szczerze mówiąc, gdy ją czytałem, docierała do mnie prawda, że powinienem kiedyś napisać coś podobnego, bo pewne sprawy, pewne historie, pewni ludzie z tamtego czasu wciąż we mnie siedzą.
Wygląda na to, że „Dzieci lwa” to książka autoterapeutyczna, ale napisana tak, że jej wsobność nie przeszkadza. Po prostu nie łapie się wszystkich smaczków. Pewnie nie wszyscy czytelnicy nie wyłapią, komu bohater życzył rozwodu w wolnej Polsce. Ja wiem, choć w sumie od niedawna.
No więc przez tę pokoleniową wspólnotę z bohaterem odpuszczę autorowi idiotyczny w sumie wątek z dzisiejszych czasów, który wygląda, jakby go wymyślił Zygmunt Miłoszewski.
Miłoszewskiemu nie można odmówić talentu. Problem polega na tym, że nie ma Zygmunt zupełnie wyczucia, jeśli chodzi o dzisiejszą politykę i związane z nią emocje. Jest skażony celebrycką naiwnością. Pamiętam, jak rozmawialiśmy przed premierą jego drugiej książki o prokuratorze Szackim. Był przekonany, że się na niego rzuci polska prawica, bo pisze tam o prawacko-naziolskim antysemityzmie. Nie rzuciła się. Miała to w excusez le mot dupie. Jednak nie każdy konserwatysta jest neonazistą.
Wątek z dzisiejszych czasów ma podobną skazę. Znam środowisko czarnosecinnych prawicowych mediów i wiem, że by się tak, jak Meller pisze nie zachowały.
Ale, w sumie, to nie ma specjalnego znaczenia. Polecam lekturę, zwłaszcza ludziom urodzonym przed 1975 rokiem.
3. Byłem w mieście. Porozmawiałem z przedstawicielem miejscowego samorządu. Mówił, że nie jest dobrze. Zły PiS przyzwyczaił wszystkich do tego, że są pieniądze. A teraz pieniędzy nie ma. I wielu trudno w to uwierzyć.
Podczas wieczornej przekomarzanki z EasyRiderem okazało się, że niesławny projekt ustawy o związkach partnerskich pomija dość ważny dla bezpieczeństwa kobiet aspekt. Otóż chodzi o kwestie ojcostwa i alimentów. Jak napisał EasyRider:
„Ciekawostka: wygląda na to, że w aktualnym projekcie ustawy o związkach partnerskich NIE MA domniemania że dziecko urodzone w takim związku pochodzi od mężczyzny-partnera. Konsekwencje będą dość poważne ponieważ oznacza to, że w takim związku (hetero) kobieta, która rozstała się z partnerem, z którym miała dziecko, nie będzie mogła pozwać go o alimenty, tylko będzie musiała wcześniej pozwać o ustalenie ojcostwa (jeśli nie uznał dziecka). Czyli tak jak w konkubinacie i moim zdaniem - bardzo dla kobiet niekorzystnie. Ktoś tu albo założył, że te związki partnerskie będą wyłącznie homo (nie będą, wiemy jak było w innych krajach, hetero z tego też chętnie korzystają), albo miał w dupie kobiety, albo po prostu mamy do czynienia ze standardową jakością polskiej legislacji”
Najwyraźniej twórcy projektu bardziej byli zajęci dyskusją nad wpisaniem do projektu obowiązku odtwarzania przez notariusza marszu Mendellsohna, niż problemem zabezpieczenia bezpieczeństwa kobiet i dzieci.