sobota, 4 marca 2017

3 marca 2017




Kiełbasa a sprawa polska

1. W Zakopanem [i Chicago] wychodzi „Tygodnik Podhalański” od prawie 28 lat. Ważna gazeta. Choć lokalna. Jerzy Jurecki – jej ojciec i matka – wielce jest zasłużony w promowaniu lokalnej prasy. Ja tam czasami uważam lokalną prasę za jedyną, która się zajmuje sprawami realnie dotykającymi czytelników. Ale nie o tym.
Tygodnik Podhalański” wrzucił tweeta ze zdjęciem jedzącego nie bardzo widać co PAD. Z komentarzem „Kiełbaska w piątek na Kasprowym, jak górale zobaczą to będzie chryja”.

Wszyscy słyszeliśmy o postprawdach i fejknewsach [niech mi Rada Języka Polskiego wybaczy tę pisownię]. Rzadko się zdarza idealny przykład tego, na czym fejknews i jego dotkliwość polega. Mamy w żartobliwym tonie skomponowaną informację. Na pierwszy rzut oka nic poważnego. Któż poważny będzie się zajmował kiełbasą. Większość w ogóle tego tweeta nie zauważy. Ale tylko do czasu. Do czasu aż ktoś nie napisze, że katolik jedzący kiełbasą w wielkopostny piątek jest oszustem. Ktoś inny to podejmie. Wtedy odbiorcy przestają widzieć nieważną kiełbasę. Widzą uzasadniane określenie „oszust”.
Cóż więc robić? Prostować?
[Nie napisałem jeszcze –co ważne – że kiełbasa ze zdjęcia była w rzeczywistości faszerowanym serem pomidorem. Smacznym]
Jeżeli będziemy prostować – czy nie narazimy się na zarzut, że zajmujemy się pierdołami? Kiełbasą?
Cóż, w obu sytuacjach czeka nas – excuse le mot – gównoburza.


Mnie się wydaje, że prostować trzeba.

W 2015 r. otoczenie Donalda Tuska puszczało w Brukseli fejkową informację, że nie został on zaproszony na inaugurację prezydentury PAD. W jej przeddzień napisało o tym europejskie Politico. Napisało zakładając, że otoczenie Przewodniczącego Rady Europejskiej nie będzie żywe oczy okłamywać dziennikarzy. Sprostowałem koło północy. Pomogło. Politico do rana tekst poprawiło.
http://www.politico.eu/article/not-invited-polands-duda-to-tusk-ceremony-warsaw-civic-platform-law-justice/

Innym razem (parę tygodni wcześniej) dzwoniłem do redaktora Wielińskiego z „Wyborczej”, że o kontaktach ministra Szczerskiego z ambasadorami Francji i Niemiec napisał łatwo weryfikowalne bzdury – tym razem się nie udało. Pozostał zamknięty na argumenty.

2. Zadzwoniłem więc do redaktora Jureckiego, żeby mu wytłumaczyć, że „kiełbasa” jest pomidorem. Najpierw nie chciał wierzyć, poźniej zaczął tłumaczyć, że sprawa jest bez znaczenia. Próbowałem mu wyjaśnić, że dla jednych nie ma, dla innych jednak znaczenie ma – zwłaszcza po lekturze komentarzy do tego nieszczęsnego postu. Odpowiedział, że komentarzy nie czyta i mnie to też sugeruje. Odpowiedziałem, że wygraliśmy wybory, bo pilnowaliśmy internetu. W znaczeniu: czytaliśmy komentarze i reagowaliśmy na nie. Na przykład prostując kłamstwa. Skończyliśmy rozmowę pozostając przy własnych zdaniach.

3. Napisałem prostującego tweeta. Informacja o „kiełbasie” powoli zaczęła rozchodzić się po portalach. Wtedy okazało się, że redaktor Jurecki mnie nagrał i postanowił fragment naszej rozmowy wrzucić do sieci.
Drugi raz w życiu coś takiego mnie spotkało – pierwszy raz był, gdy zadzwoniło do mnie polonijne radio z Wielkiej Brytanii [według tamtejszych przepisów dziennikarz może nagrywać bez uprzedzenia i publikować później nagranie].
Cóż, gdybym tym razem wiedział, że i w jakim celu jestem nagrywany – mówiłbym może trochę bardziej składnie.

Trudno mi mieć jakieś specjalne pretensje o to nagrywanie – wszystkim powtarzam, że w czasach milionów smartfonów w każdej chwili ktoś może nasze zachowanie uwiecznić, zachowywać się więc należy porządnie.

Gdy później rozmawiałem z redaktorem Jureckim przyznał, że zawsze nagrywa rozmowy telefoniczne [to dla niektórych może być ważna informacja]. Obiecał zweryfikować kwestię menu.
Ciekawe, czy zweryfikowana informacja rozejdzie się podobnie jak fejk.

Ktoś się może zastanawiać po co pisać tyle słów o „kiełbasie”. Ktoś, kto nie zauważył, że ten tekst jest jednak o prawdzie. Prawdzie w czasach postprawdy.  

wtorek, 23 sierpnia 2016

21 sierpnia 2016


1. Już tu pisałem, że dzień wyjazdu jest raczej dniem zmarnowanym.
W nocy lało. Bardzo, choć wieczorem nie bardzo na to wyglądało. Choć wieczorem sąsiad Gienek ostrzegał, że lać może.
Przez noc nowym – tym razem działającym – prostownikiem doładowywałem akumulator w 735. Prostownik był niby hermetyczny, dlatego się zdziwiłem, że zaparował mu wyświetlacz. Niewiele myśląc rozkręciłem urządzenie i wylałem z niego pół szklanki wody. Co było interesujące nie tylko ze względu na jego hermetyczność, ponieważ dziwne było, że aż tyle wody się w środku zmieściło.
Posadziliśmy włoski orzech. Pierwszy nie przeżył spotkania z panami kopaczami od kanalizacji. Ten, na razie wygląda bardzo obiecująco.
Na wsi używam crocsów. Chyba od dziesięciu lat. Lat temu z osiem, usłyszałem, że crocsów nie znosi natenczas młoda warszawska lewica, bo są bardzo popularne wśród izraelskich żołnierzy na przepustkach. A izraelscy żołnierze są źli, bo źle traktują Palestyńczyków.
Crosców nie lubiła także młoda warszawska prawica niepodległościowa, bo nosił takie Adam Michnik. Na moje oko nosił crocsów podróbki, ale młoda warszawska prawica niepodległościowa nie zawsze lubi przyglądać się detalom.
Ja, w każdym razie crocsy lubię i używam przez większą część roku. Wymieniając je czasami na gumofilce.
Jakiś wybitny dziennikarz kiedyś napisał, że crosców producent ma problem z modelem biznesowym, bo są to buty właściwie niezniszczalne, więc klienci wciąż używają tych samych zamiast wymieniać je na nowe co roku.
Nie jest prawdą, że są one niezniszczalne. Po prostu się wycierają – czyli ich ubywa. Więc moich dziesięcioletnich prawie nie ma. Na tyle nie ma, że jakiś dziwny kolec przebił mi podeszwę w wbił się w mą lewą stopę. I to jest zła informacja.

2. Czytam „Porozumienie przeciw monowładzy”. Jestem niby na początku, ale wciąż nie znalazłem czegokolwiek z tego, o czym w dziesiątkach tekstów rozpisywali się dziennikarze, a tysiącach postów podjęły media społecznościowe.
Nie ma się czemu dziwić. W mediach mamy dziś do czynienia z monetyzacją hejtu. Nice chce mi się teraz rozpisywać na czym to polega. I to jest – być może – zła informacja.

3. Dawno temu, chyba w grudniu. Znaczy – na pewno w grudniu, stało się w beemce coś takiego, że przestała wiedzieć, że ma włączone światła. Znaczy – przestała włączać oświetlenie tablicy rozdzielczej, zmieniać wyświetlacz w radio i – przede wszystkim – awanturować się, kiedy wysiadając zostawiało się włączone światła. I to jest raz. Z miesiąc temu gazownik zauważył, że pasek klinowy od pompy wody i alternatora jest postrzępiony, i że trzeba go zmienić. I to jest dwa. Wtedy umówiłem się z mechanikiem Jackiem na wymianę pasków, razem z wymianą amortyzatorów, ale na skutek zbiegów okoliczności nie udało się tego zrobić. A przez zamieszanie z tym związane, o pasku zapomniałem. I to jest trzy.
No więc wracaliśmy do Warszawy. Całkiem żwawo. No i za Strykowem nagle naraz zapaliła się kontrolka ABS, ładowania i hamulców. Najpierw pomyślałem, że problem jest z kontrolkami. Chwilę później komputer zgłosił problem z temperaturą płynu chłodzącego. Wtedy wpadłem na to, że strzelił pasek klinowy. Zjechałem na pobocze i zadzwoniłem do kolegi Piotra, króla Skierniewic z prośbą o pomoc w znalezieniu holownika. Odnalazł takiego natychmiast. Niestety, proces jego przyjazdu zajął godzinę. Dojechaliśmy na najbliższy parking. Przy stacji BP. Pan holownik zaczął zmieniać pasek. Zajęło to ze dwie godziny, bo generalnie nie było zbyt wygodnie. Asystowałem mu w miarę możliwości. Co było trudne, bo przez cały czas bolała mnie dziura w lewej stopie. Po wszystkim okazało się, że strzeliła chłodnica. Czyli cała robota o tyle na nic, że jechać się nie da. Więc samochód znowu wciągnięto na lawetę i pojechaliśmy do Warszawy. Nie będę pisał, co było złą informacją. Proszę sobie wybrać. Dojeżdżając do Warszawy, powiedziałem panu holownikowi, żeby skręcił w prawo [w stronę lotniska], zapominając o tym, że w tym celu trzeba skręcić w lewo. Pojechaliśmy więc w przeciwną stronę. By dojechać na Szyszkową jechaliśmy przez Ursus, gdzie się zgubiłem. W międzyczasie zaczął wydzwaniać do mnie taksówkarz, którego wcześniej zamówiłem. W końcu dojechaliśmy na miejsce. Pan holownik popatrzył na mnie w sposób taki, z którego można było wywnioskować, że gdybym mu powiedział, że jedziemy na Szyszkową, dojechałby sam. O wiele szybciej. Warsztat mechanika Jacka jest obok parkingu. Panowie parkingowi mają klucze do jego bramy. Poprosiłem, zlustrowali lawetę, dali klucze, powiedzieli: ale Jacek jest chyba na urlopie.
Wstawiłem beemkę, zamknąłem bramkę, oddałem klucze, podjechaliśmy do bankomatu, zapłaciłem panu holownikowi, jedziemy do domu. Po drodze okazało się, że nie wziąłem z auta worka z jedzeniem.
Dobrą informacją jest, że zdążyliśmy do domu przed świtem.


niedziela, 21 sierpnia 2016

20 sierpnia 2016



1. Wstałem wcześnie. Przeczytałem w „Plus Minus” sylwetkę Michaiła Gorbaczowa pióra Andrzeja Łomanowskiego.
Andrzeja poznałem w „Przekroju”. Dla rozmów z nim przy papierosie warto było wtedy palić.
Dziś zbyt rzadko mogę czytać jego większe teksty. I to jest zła informacja.

2. Pojechaliśmy z Bożeną do miasta. Do Grene, po paski klinowe do kosiarki i na targ, po pomidory. Gruntowe są po 2,50.
Jeden ze sprzedających na targu [nazywanym tu rynkiem] panów stwierdził, że przypominam mu prof. Modzelewskiego.I nie jest to dobra informacja, bo o samym profesorze nie miał zbyt wysokiego zdania. Porozmawialiśmy chwilę o podobnościach. Pan uważał, że każdy ma swojego sobowtóra. Opowiedział, że spotkał kiedyś człowieka identycznego z kolegą, którego dwa tygodnie wcześniej pochował. I, że nie było to przyjemne. Przysłuchujący się rozmowie klient opowiedział, że oskarżył kiedyś nie tego, co trzeba brata. Byli tak podobni, że mu się pomylili. Ledwo się udało wyprostować sprawę przed zarzutami prokuratorskimi. Opowiedziałem na koniec, jak kiedyś ktoś wynalazł zdjęcie, na którym syn płk. Kadafiego wygląda zupełnie jak mój brat. Nie udało mi się teraz znaleźć tego zdjęcia. I to jest zła informacja.
Na stacji przy Tesco kupiłem gaśnicę. Jestem więc znowu przygotowany.

3. Nowy pasek klinowy zrewolucjonizował pracę z kosiarką listwową – nie spada, mimo iż zacząłem wykonywać dziwne rzeczy.
Sprzątnęliśmy kolejny kawałek parku. Może nie tak spektakularny, jak przed tygodniem, ale zawsze jakiś.
Bożena uporała się z właściwie całym drewnem, jakie podwykonawca Enei odzyskał z resztek wyciętego przez siebie sadu.
Wieczorem wpadliśmy na chwilę do sąsiadów. Było tradycyjnie miło. Pojawiły się grzyby. Nazbierali ich sporo.
Ja, wcześniej po tym, jak dolałem olej do skrzyni w 750, pojechałem na krótką przejażdżkę. W miejscu, gdzie zwykle sprawdzam, czy nie ma grzybów – grzybów nie było. Nie było też części lasu, bo został wycięty. Za to ten kawałek, który wycinany był lat temu dziewięć – już trochę odrósł. Dopiero, kiedy tu przyjechałem dotarło do mnie, że las to zasadniczo takie samo pole, jak na przykład z kukurydzą. Tyle, że żniwa nie są co roku. Redaktor Wajrak pewnie ma ten temat inne zdanie. Ale kiedyś, na papierosie w „Przekroju” usłyszałem, że tłumaczył kiedyś przed laty, że zwierzęta mają taką blokadę, która uniemożliwia im rozmnażanie się wewnątrz rodzeństwa. Tłumaczył koleżance, która w to uwierzyła, bo to przecież redaktor Wajrak.
Strasznie łatwo stać się w Polsce autorytetem. I to jest zła informacja.  

sobota, 20 sierpnia 2016

19 sierpnia 2016



1. Wstaliśmy zadziwiająco późno. I to jest zła informacja.
Bożena wysłała mnie z misją obudzenia dziewczyn. Wymyśliłem odrażająco dotkliwy sposób. Biorę leżący koło łóżka telefon, ustawiam budzik na za pięć minut i kładę na tyle daleko od łóżka, żeby było trzeba wstać, by budzik wyłączyć.
Bycie nibydziadkiem dostarcza wielu dziwnych przyjemności.

2. Po długo trwającym śniadaniu śniadaniu przez czas jakiś zajmowałem się drewnem. Nie tak może efektywnie, jak bym chciał. Wsiadłem więc do auta i pojechałem do Tesco oddać zepsutą pilarkę. Najpierw podjechałem do Mrówki, żeby kupić tarczę do krajzegi. Miły pan nie był mi w stanie wyjaśnić na czym polega w efekcie różnica pomiędzy taką, która ma zębów 40, a inną, która ma ich 80. Wziąłem więc najtańszą.
W Tesco spędziłem 40 minut przy ladzie w oczekiwaniu, aż przyjdzie ktoś z obsługi. W końcu zobaczyłem kierownika sklepu, dzięki którego protekcji udało się doprowadzić do tego, że sprawa została rozwiązana.
W Lidlu przeprowadziłem zabawny dialog z panią kasjerką.
Ona [widząc pięć paczek sera Gran Padano]: Faktura?
Ja: Nie, żarłok.
Ona: A, smakosz.
Od tygodnia chodzi za mną Orangina. I to jest zła informacja, bo nie ma jej w Lidlu.

3. Wymieniłem tarczę w krajzedze. Nowa rżnie jak stara. I to jest zła informacja. Jednak z tymi zębami, to o coś chodzi.
Wykosiłem część parku wokół grabu/lipy. Z niewiadomych przyczyn znowu zaczął mi spadać klinowy pasek, więc koszenie nie było tak przyjemne jak ostatnio.
Później 750 pojechaliśmy z Tośką po Józkę na dworzec. Pociąg spóźnił się dwadzieścia minut.
Wyremontowano podziemne przejście pod peronami. Ściany wyłożono granitowymi płytkami. Z jednym wyjątkiem. Podczas remontu odkryto niemiecki napis: wyjście do miasta. I na peron, z którego odchodzą pociągi do Sulechowa. Znaczy, odchodziły. Dziś nie odchodzą. Dziś torów już nie ma. Znikły w latach dziewięćdziesiątych. Wydaje mi się, że za unijne pieniądze zrobiono na części szlaku ścieżkę rowerową. Zarosła, bo nikt nią nie jeździł.
Zazwyczaj, kiedy wracam z Berlina jeżdżę bocznymi drogami. Przez małe wsie, bardzo podobne do tych, po naszej stronie Odry. Czasem na przejeździe kolejowym przepuszczam pociąg wielkości przegubowego autobusu. Niemców utrzymują takie linie. Ale to oni przegrali wojnę.

piątek, 19 sierpnia 2016

18 sierpnia 2016


1. Przyjechał dzień wcześniej wezwany pan od satelitarnych anten. Zasadniczo, to miał być w piątek, ale się okazało, że ma okienko.
Dawno, dawno temu czyli pewnie ze trzy lata, panowie z jego firmy zamontowali nam antenę. Kiedy montowali – wszystko było ok. Kiedy pojechali – zaczęły znikać kanały. Później zaczęły się też pojawiać, by na koniec zniknąć zupełnie. Poza chyba TVP Info, które akurat dostępne jest telewizji naziemnej. Znakomita większość kanałów dostępnych w telewizji naziemnej serwuje rzeczy tak słabe, że oglądanie ich może powodować nieodwracalne zmiany w mózgu. I to jest zła informacja.
Pan od satelitarnych anten wymienił talerz. Znaczy, użył talerza, który został po czasach, kiedy zażywałem satelitarnego internetu. Zdecydowanie większego, niż używany dotychczas. Ustawił, podłączył, zaczęło działać. Wyjaśnił, że jakiś czas temu Cyfra zmieniła sposób nadawania i teraz na małych talerzach nie działa. Nikomu nie powiedzieli, ludzie są wściekli, a on musi wysłuchiwać. Takie czasy.

2. Pojechałem do Gniezna. Przez Poznań. Droga dobra. Jedzie się szybko. Trochę się po Gnieźnie pokręciłem. Całkiem ładne miasto z całkiem zgrabnym rynkiem z widokiem na katedrę. Katedra duża. Widać ją z daleka. Kiedy patrzyłem z daleka dotarło do mnie, że nie jestem w stanie powiedzieć, kiedy uzyskała dzisiejszy wygląd. I to jest zła informacja.

3. Z Gniezna pojechaliśmy na północny-wschód. W stronę Żnina. Na obóz harcerski. Poprzednio, na obozie harcerskim byłem tak dawno, że trudno mi sobie przypomnieć, kiedy to było. I to jest zła informacja.
Mieliśmy z Druhem Podsekretarzem podobne spostrzeżenie. Zupełnie niezależnie rozpoznaliśmy zapach. Mokry brezent połączony z lasem i czymś jeszcze. Zapach harcerskiego obozu.

Wracając, zgubiłem kwit na A2. Musiał mi wypaść z auta, kiedy się na chwilę zatrzymałem. Zastanawiałem się, czy Autostrada Wielkopolska aby nie naliczy mi opłaty manipulacyjnej w wysokości na przykład stu złotych. Nie naliczyła. Zapłaciłem jedynie maksymalną stawkę, jaką mógłbym zapłacić. Czyli dokładnie tyle, ile miało być.
Sowy [kanie] z pobocza znikły, mam nadzieje, że komuś smakowały.   

czwartek, 18 sierpnia 2016

17 sierpnia 2016


1. Cały wtorek rżnięcia z niewielką dawką rąbania. Bardzo niewielką. Góra gałęzi znika. Nie tak szybko, jakbym chciał. I to jest zła informacja.

2. Środa – podobnie. Przy drugim akacjowym klocku szlag trafił ponoć austriacką pilarkę marki Straus. I to jest zła informacja.
Akację rżnie się słabo. Za to świetnie rąbie. Lipę – przeciwnie.
Pojechaliśmy do Tesco. Kanie [Sowy] przed Lubogórą wciąż rosną. Zareklamowałem cyfrowy prostownik, bo się okazało, że na skutek awarii systemu wciąż nie można zwracać ani wystawiać faktur. Zanim zareklamowałem – myślałem, że zniosę jajko czekając z pół godziny aż ktoś z obsługi podejdzie do punktu obsługi klienta. Po dwudziestu paru minutach, pozostawiając przy ladzie punktu panią, której źle naliczono marchewkę udałem się na poszukiwanie kogoś, a najchętniej kierownika. Spotkałem panią, która wykładała na półki coś tam ze śtaplarki. Zaczepiłem. Odpowiedziała, że skoro nikt nie przychodzi, znaczy nikt nie może. W sumie – logicznie. W końcu przyszła pani, która była tak ujmująco miła, że odechciało mi się awanturować w związku z półgodzinnym czekaniem.


3. Postanowiłem ruszyć kosiarkę. Najpierw musiałem ją zatankować. Oczywiście przy okazji rozlałem trochę benzyny. Rozlewając pomyślałem, że lepiej by było, żeby się od jakiejś iskry nie zapaliło. Później zabrałem się za poprawianie masy – bo jest problem z odpalaniem. Przypadkiem z masą zwarłem plus akumulatora. No i zaczęło się palić. Konkretnie – zaczęła się palić benzyna rozlana na plastikowym zbiorniku, w którym było dziesięć litrów benzyny. Poleciałem do beemki. Gaśnica nie dość, że była w bagażniku, to jeszcze była sprawna. Po chwili mocowania się z zawleczką udało mi się pożar ugasić nim zbiornik eksplodował. Niewiele brakowało. I to jest zła informacja.
Kiedy miałem lat ze trzy, mieszkaliśmy w Tarnobrzegu. Przy ulicy chyba Waryńskiego. No i wtedy wybuchła nam kuchenka gazowa. Znaczy, nie cała kuchenka, tylko jeden z kurków. Nagle odleciał i z miejsca po nim buchnął płomień. Taki metrowy. Odciął mnie ten płomień w kuchni. Chyba ze strachu, bo nie wiem jaki by miał być inny powód postanowiłem się z tej kuchni wydostać i rzuciłem się w ten ogień. Nic mi się oczywiście nie stało. Ktoś chyba powiedział, że kiedy dorosnę – zostanę strażakiem. Nie zostałem. Choć mam słabość do gaśnic. Jutro będę musiał kupić nową do beemki.

środa, 17 sierpnia 2016

16 sierpnia 2016


1. Wciąż nienawidzę używać budzika. Budzę się z półtorej godziny wcześniej, niż ma zadzwonić, na ogół po czterech godzinach snu. I to jest zła informacja.

2. Nowe doświadczenie – w końcu mogę porównywać wydarzenia z tymi z roku poprzedniego.
Pod Belwederem, przy pomniku Piłsudskiego były rozstawione różne media. Wśród nich ekipa Superstacji. Operator i pani reporterka. W momencie, kiedy przygotowywano się do złożenia wieńca pani reporterka zapaliła papierosa i usiadła sobie obok kamery.
Nie wiem dlaczego, ale przypomniał mi się dowcip z podstawówki:
–Wiesz czym się różni kibel od szafy?
–Nie
–No to cię do domu nie wpuszczę.
Polityka kadrowa telewizji prezesa Kurskiego wydrenowała rynek w sposób taki, że czekam, aż na antenie którejś z polskich stacji pojawi się southparkowy klaun w bikini. I to jest zła informacja.
W belwederskich ogrodach ambasador Jones zapytał mnie „how are you?”. Poprzednim amerykańskim obywatelem, który mnie o to zapytał był jego szef, prezydent Obama.


3. Wieczorem ruszyłem na wieś. Skręciłem najpierw na stację, by zatankować gaz tańszy o 83 grosze, od tego dostępnego na autostradzie. 0,83 to więcej niż połowa 1,40 i to jest raczej przegięcie. Gazu weszło mi dziwnie mało. Okazało się, że beemka musiała się wczoraj, w pewnym momencie przełączyć sama na benzynę. I to jest zła informacja.
Ruch w stronę Lizbony był niezbyt duży. W stronę przeciwną było wręcz przeciwnie.
Zjechałem za Koninem, by oszczędzić 36 złotych na dwóch bramkach przed Poznaniem i ze 20 zł na cenie paliwa. Jakoś się zagapiłem i zamiast S5 na A2 pojechałem prosto do Swarzędza.
Na stacji BP trzy panie nie podjęły się wytłumaczenia mi, jak się najszybciej dostać na autostradę – my tu jeździmy swoimi skrótami. Jeżeli chodzi o tę trasę, którą wytyczyły mi google – nic dziwnego.
Między Lubogórą a Ołobokiem zobaczyłem na poboczu dwie kanie. Ale były tak małe, że nie chciało mi się stawać. Słyszałem legendę, że grzyb raz zobaczony przestaje rosnąć. Doświadczenie mi mówi, że w tej legendzie prawdy jest tyle, co w mądrościach prof. Hartmana, ale mam nadzieję, że uda mi się to jeszcze raz sprawdzić.    

wtorek, 16 sierpnia 2016

15 sierpnia 2015


1. Niedzielny poranek był tak dawno, że właściwie nie pamiętam co robiłem. I to jest zła informacja. Znaczy, pamiętam, że sąsiad Gienek wrócił z ryb. Coś tam złowił, ale nie był to taki rodzaj, o jaki chodzi. Chciał mi nawet ten połów ofiarować, ale się szybko zreflektował, że raczej bym tych ryb sam nie filetował [czy jak się tam ta czynność nazywa].
Pojechałem do miasta, żeby zwrócić kolejny niedziałający cyfrowy prostownik. Stanąłem przy ladzie, ochroniarz pokazał mi kartkę – w związku z awarią systemu zwrotów nie przyjmujemy. Kupiłem więc prostownik jeszcze jeden.
W Lidlu sprzedają makrelę. Surową. Do smażenia. Polecam.
Nowy prostownik zadziałał, ca samo z siebie jest dobrą informacją. Do tego wykonał serię dziwnych czynności i martwy akumulator z Suburbana jakby ożył. Znaczy – zaczął się ładować.

2. Późnym popołudniem wpadł Cyfrowy Szogun z rodziną. Porozmawialiśmy o starych czasach. Złą informacją jest, że i ja, i oni musieliśmy jechać, więc nie porozmawialiśmy odpowiednio długo.
3. Ruszyłem w kierunku Warszawy. Tłoku specjalnego nie było. Więcej aut jechało w kierunku przeciwnym.
Zatrzymałem się na Orlenie przed Koninem. Gaz za 2,23, a w Warszawie, przed wyjazdem tankowałem z 1,37.
Na stacji była pani, która koniecznie chciała dolać olej do swojego Lupo, nikt nie mógł jej pomóc wybrać jak olej dolać powinna. Lupo miało lat nieco ponad dziesięć. Zasadniczo olej wlany mógł być dowolny. Zapytałem, czy świeci się kontrolka ciśnienia oleju. Pani powiedziała, że nie. Ale informacja, że trzeba zmienić. Powiedziałem, że powinna do Warszawy dojechać. No i pewnie dojechała.
A ja, się przez dobre pięćdziesiąt kilometrów zastanawiałem, jak rozwiązać problem, kiedy nie wiemy, jaki olej jest, a koniecznie trzeba dolać. Chyba bym dolał półsyntetyk. Ale nie jestem pewien. I to jest zła informacja.
Dojechałem do Warszawy przed północą. Wpadłem na moment do hotelu do Druha Podsekretarza. Właśnie rozstawiano barierki i znaki zakazu ruchu 15 sierpnia. Trójka w serwisach nadawała, że warszawscy kierowcy przeżyją gehennę.
Muszę sprawdzić, czy o warszawskich maratonach informuje w taki sam sposób.

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

14 sierpnia 2016


1. Zabrałem się za nieco spróchniały klocek średnicy prawie metra. Wsadziłem na pniak do rąbania i za pomocą klina pękłem go na pół. Okazało się, że zamieszkany był przez mrówki. Część bardziej zamrówczoną przesunąłem na bok. Na pniaku do rąbania został tłum miotających się mrówek, próbujących bez ładu ciągnąć gdzieś jakieś chyba larwy. Przytoczyłem pniak do rąbania do zamrówczonego kawałka i zrzuciłem mrówczy tłum w jego stronę.
Po kwadransie mrówki opanowały sytuację – pochowały się razem ze swoimi chyba larwami.
Mrówki nie miały dobrego poranka. I to jest zła informacja.
Popadłem w nastrój filozoficzny. [Filozoficzny nie tyle od filozofii, co od filozofowania]
Zacząłem się zastanawiać czy czasem boskie działania, które taki wpływ mogą mieć na ludzkości losy nie są efektem tego, że Stwórca postanowił uporządkować kwestie drewna na swoim podwórku.

2. Później wróciłem na front walki z pokrzywami, lebiodą, jeżynami, samosiejkami klonu, dzikim bzem i tym wszystkim, z czego składała się dwumetrowa dżungla w parku. Po godzinie walki udało mi się opracować metodę. Stosunkowo skuteczną. Szło nieźle. Niestety kosiarce zaczął spadać pasek. I to jest zła informacja, bo przy każdym spadaniu dostaje coraz bardziej w skórę, więc coraz łatwiej będzie mu spadać.
Przyjechała Bożena z dziewczynami. Pobyła chwilę i pojechała do Frankfurtu zawieźć Józkę na Bahnhof. Dziewczyny zaczęły i pomagać – parkowa dżungla zaczęła mieć poważne kłopoty. Do wieczora oczyściliśmy spory kawałek. W tym tempie uporządkowanie parku zajęłoby tydzień. Niestety tyle czasu już nie mam.

3. Nie pamiętam jak do tego doszło, ale po kolacji oglądaliśmy „Mall rats” Kevina Smitha. Już zapomniałem jak ważny jest to dla mnie [mojego pokolenia?] film. Złą informacją jest, że nie ma żadnego polskiego filmu, o którym mógłbym coś takiego powiedzieć.

Jakiś czas temu Rafał Bauer opowiadał historię o – niestety – nie pamiętam kim. Chyba jakimś biznesowym guru, który przyjechał do Polski na wykład. Ktoś zapytał o najważniejsze dla niego filmy. Ten odpowiedział, że „Gwiezdne wojny” i [chyba] „Władca pierścienia”.
Sala poczuła się dotknięta, bo liczyła pewnie na jakiegoś Zanussiego [nie chce mi się szukać jakiego bardziej adekwatnego przykładu]. Facet, który zarobił jakieś zyliony dolarów stał się dla zgromadzonego towarzystwa jakimś głupkiem.
Cóż, nie sztuka przeczytać Prousta. Sztuka coś z tego zrozumieć.



sobota, 13 sierpnia 2016

13 sierpnia 2016


1. Myślałem że po raz pierwszy od lat posłucham trzódki red. Żakowskiego. Zamiast wakacjującego red. Lisa i niewiemcorobiącego prof. Władyki były jakieś dwie panie. Ze stałego składu został jedynie red. Wołek. Przypomniało mi się, jak lat temu z piętnaście, kiedy red. Żakowski nie był jeszcze lewicującym intelektualistą, tylko poszukującym swojego miejsca na ziemi człowiekiem z Czerskiej, prowadził w nie pamiętam której telewizji talk show z red. Najsztubem. Zaprosili oni do tego talk show red. Wołka, który wtedy był jeszcze konserwatystą walczącym na stanowisku redaktora naczelnego śp. dziennika „Życie”. Walczącym aż tak, że w ramach tej walki udać się do gen. Pinocheta, by wręczyć mu ryngraf z Matką Boską. I gdyby udał się był red. Wołek do Chile, można by pomyśleć, że przy okazji chciał odbyć pielgrzymkę śladami Ignacego Domeyki, ale red. Wołek udał się jedynie do Londynu, gdzie gen. Pinochet przebywał zatrzymany na polecenia jakiegoś hiszpańskiego sędziego.
Żakowski z Najsztubem zaprosili go właśnie w związku z tą wyprawą. Zaprosili razem z jakimś Chilijczykiem. No i za pomocą tego Chilijczyka rozjechali go na miazgę.
Chilijczyk krzywym polskim, drżącym głosem opowiadał o pinochetowych zbrodniach, red. Wołek próbował tłumaczyć, że sytuacja była bardziej skomplikowana. Chilijczykowi głos łamał się coraz bardziej, w końcu zapłakał on rzewnymi łzami, red. Wołek znów zaczął coś tłumaczyć. Na to odezwał się chyba red. Żakowski – Tomku, uszanuj.
Red. Wołek zamilkł, Chilijczyk płakał, po studio chodził pies. Prowadzący wyraźnie czekali na koniec programu, by gruchnąć śmiechem.

Złą informacją jest, że nie udało mi się dobrze tej sytuacji opisać. Przejdę więc od razu do wniosków. Otóż red. Wołek obiektem żartów red. Żakowskiego jest od kilkunastu lat. I raczej nie tyle nic sobie z tego nie robi, co jeszcze tego nie zauważył.

2. Znowu rąbałem. Tym razem również używając klina. Rąbać nauczyłem się w harcerstwie. Swoją drogą ciekawe, czy dziś też dają dwunastolatkom siekiery, czy może prawo na to nie zezwala. Używać klinów nauczył mnie sąsiad Gienek. Złą informacją jest, że nie mam młota. Siekierą wbijać klin się da, ale to nie to samo.
Ponoć austriacka pilarka marki Straus zdała egzamin. Góra drewna zdecydowanie zmniejszyła objętość. Ponoć austriacka pilarka marki Straus wyprodukowana została w mieście台州. Moja śp. prababcia urodziła się jako obywatelka Austrii. W Krakowie, w czasach, kiedy Austria była chyba największa w historii. I tak nie sięgała na brzeg morza Wschodniochińskiego.
Kiedy znudziło mnie drewno, zabrałem się za pokrzywy. W pokrzywach spotkałem padalca. „Padalec w pokrzywach” to niezły tytuł operetki.

3. Wieczorem przez chwilę oglądałem jednym okiem „Ojca chrzestnego”. Mam wrażenie, że film zaczyna się starzeć. I to jest zła informacja.


12 sierpnia 2016



1. Wstałem na tyle wcześnie, żeby posłuchać prowadzonego przez Jana Wróbla poranka Tok FM. Nigdy nie należałem do specjalnych wielbicieli dyrektora Wróbla. Jego konserwatyzm nie za bardzo pasował mi do opowieści absolwentów jego szkoły. Opowieści o tym, że przy Bednarskiej warszawskie elity kształciły się przede wszystkim w przyjmowaniu białego proszku.
Godzina z Tok FM była zdecydowanie stratą czasu. Ale są wakacje, więc można sobie na takie ekstrawagancje pozwolić.

Przyjechał kurier. Dużym – jak na kuriera – samochodem. Wyciągnęliśmy paletę z listwowym agregatem do Stigi. Kurier pojechał rozjeżdżając wcześniej trawnik koło przystanku, ja się zająłem uzbrajaniem kosiarki. Chwilę mi to zajęło.
Ruszyłem w park. O ile z trawą szło mi nie najlepiej, to chaszcze padały jak rosyjska piechota po zetknięciu z kulami wystrzelonymi z sześciu armat Reduty Ordona. Rozochocony wjechałem w jeżyny. I to był błąd. Kosiarka cięła pędy, ale niestety zaczęła się w nie plątać. Na tyle skutecznie, że ledwo udało mi się z tych jeżyn wyrwać.
Nie bez strat. Zeszło mi powietrze z prawego przedniego koła. I to jest zła informacja.

2. Zniechęcony wziąłem niedziałającą ponoć austriacką pilarkę marki Straus i pojechałem do Tesco. Chciałem wymienić ją na działającą, niestety żadna z trzech dostępnych nie dała się uruchomić. Kupiłem więc prostownik do ładowania akumulatorów. Cyfrowy. Cokolwiek by to miało znaczyć.

Po Tesco zwiedziłem jeszcze cztery sklepy. Ostatni był zakładem pogrzebowym, w którym nie udało mi się kupić jajek [bo się przed chwilą sprzedały]. I to jest zła informacja.
Ruszyłem do Boryszyna. Przed Ługowem trzy traktory orały ścierniska. Przy każdym z traktorów, przechadzał się bocian. Powoli, nic sobie nie robiąc z hałasu. Przedziwny widok.

W Boryszynie się dowiedziałem, że skrzynia do Suburbana jest ponoć gotowa. I może w przyszłym tygodniu będzie założona. I może w przyszłym tygodniu samochód znowu ruszy. Po ponad roku.

3. Okazało się, że cyfrowy prostownik nie działa. A powietrze z kosiarkowego koła zeszło, bo uszkodził się wentyl. Znowu więc pojechałem do miasta. Wymieniłem prostownik. Dopiero na drugim po włączeniu do prądu zapaliły się jakieś diody.
Przy okazji, ze zdziwieniem zauważyłem, że zwrócona przez mnie ponoć austriacka pilarka marki Straus znów jest na półce. Podzieliłem się moim zdziwieniem z kierownikiem sklepu. On zaczął się zarzekać, że musi działać. Ja – że sprawdzałem. Razem z ochroniarzem. On – że musi być jakiś hamulec. Ja – że hamulec jest, ale się nie da odblokować. On – poszedł do półki, zaczął ponoć austriacka pilarka marki Straus ze wszystkich stron oglądać, po czym zaczął czytać instrukcję. No i znalazł dodatkową blokadę, która ani mnie, ani ochroniarzowi znaleźć się nie udało. Kupiłem więc ponoć austriacką pilarkę marki Straus raz jeszcze.
Udałem się na poszukiwania wulkanizatora, by kupić wentyl. Trafiłem za drugim razem, gdyż pierwszy był już zamknięty. Po drodze zauważyłem, że w Świebodzinie wciąż jest ulica Michała Żymierskiego. W Rzymie jest ulica kurewek, więc w tu może być defraudanta.
W domu okazało się, że to, iż diody an prostowniku się świecą – wcale nie znaczy, że rzeczony działa.
Z moralną pomocą sąsiada Gienka udało mi założyć wentyl. Zaczęliśmy pompować, używając przerobionego kompresora z lodówki. Wyglądało na to, że ciśnienie jest zbyt słabe i nic z tego nie będzie. Wzięliśmy więc wózek i pojechaliśmy do Józka, ojca sąsiada Tomka, by pożyczyć porządną sprężarkę..
Kiedy dotargaliśmy ją przed dom, okazało się, że koło w międzyczasie się napompowało. Odwieźliśmy więc sprężarkę z powrotem.
Józek kładł panele. Równocześnie skonstruowana przez niego maszyna wyciskała olej. Z lnianki. Ponoć bardzo zdrowy.
Przed snem skosiłem jeszcze trochę pokrzyw. I przeciąłem pniaczek ponoć austriacką pilarką marki Straus. Piły elektryczne zachowują się zupełnie inaczej niż te spalinowe. I to jest zła informacja. W spalinowych łatwiej zarządzać momentem obrotowym, elektryczne od razu szarpią. Trzeba bardziej uważać.

piątek, 12 sierpnia 2016

11 sierpnia 2016



1. Spałem długo. Wyraźnie rąbanie mi służy. Nim udało mi się wstać przejrzałem przeglądy prasy. Od dobrych dziesięciu lat nie jestem jakoś specjalnie wiernym czytelnikiem „Polityki”. Jak chyba znakomita większość jej czytelników sprzed lat ponad dziesięciu. Ciekawe, kto jeszcze pamięta, że lat temu z piętnaście sprzedaż tego tygodnika potrafiła osiągać pół miliona egzemplarzy. Dziś nieco przekracza sto tysięcy. I nie jest to wina Internetu, Fejsbuka, czy czyjejś klątwy. To efekt ciężkiej pracy zespołu redakcyjnego.
No więc z przeglądu prasy się dowiedziałem, że redaktor Solska napisała iż „Prezydentowi rośnie nos, jak w bajce o kłamczuszku Pinokiu”. Nie tak dawno temu, rzeczona redaktor Solska tłumaczyła swoim czytelnikom, iż Pierwsza Dama nie wprowadziła się do Pałacu Prezydenckiego, tylko wciąż siedzi w Krakowie.
Cóż żyjemy w czasach, kiedy publicyści dzielą się z czytelnikami nie tyle wiedzą, co własnymi wyobrażeniami na temat rzeczywistości. I to jest zła informacja. Nic dziwnego, że czytelnicy coraz częściej mają te wyobrażenia gdzieś.

2. Jak tylko wstałem, zacząłem czekać na kuriera. Czekałem najpierw drwa rąbiąc, później drwa rżnąc krajzegą, później pilarką spalinową. Czekałem i czekałem. Z tego czekania zapaliłem sobie nawet ognisko. A właściwie nawet trzy.
Porąbałem prawie wszystkie pniaki. Wszystkie poza tymi, które porąbać się nie dały i wymagają klina. Zanim uruchomiłem krajzegę, ciąłem gałęzie takim większym sekatorem. Krajzega przypala drewno – znaczy jest już trochę tępa. I to jest zła informacja.
No dobra, nie chce mi się opisywać reszty moich sukcesów w walce z nieproszoną zielenią parkową. W każdym razie udało mi się odbić kilkadziesiąt kolejnych metrów kwadratowych.
W końcu zadzwoniłem do DHL, gdzie powiedziano mi, że kurier dziś nie przyjedzie, mimo iż według informacji na stronie przyjechać miał. Zasadniczo, o tym, że kurier nie przyjedzie DHL wiedział od jakiejś ósmej rano, więc mógł mnie o tym poinformować, a ja bym sobie inaczej ułożył dzień. Nie zrobił tego. I to jest zła informacja.

3. Wieczorem było tak zimno, że zapaliłem w kominku. Prze chwilę oglądałem film z młodym Dolphem Lundgrenem. A wydawać by się mogło, że Dolph Lundgren nigdy nie był młody. Zupełnie jak Herod.
Wracając do „Raportu Pelikana”. Polski mógłby być o tym, jak ekipa prezydenta Wałęsy próbuje kupić od ruskich bombę atomową. I dziennikarz jakiś wpada na tego trop. No i starzy ubecy [naonczas funkcjonarousze UOP-u] próbują go uciszyć. Nie wiem tylko jaki by mógł być tego fnał. I to jest zła informacja.


czwartek, 11 sierpnia 2016

10 sierpnia 2016



1. Obudziło mnie koło piątej. I to jest zła informacja. Próbowałem spać dalej – bez efektu. Obejrzałem więc trzy odcinki serialu. Zasnąłem dopiero przy poranku TokFM. Zasnąłem na tyle dobrze, że nie zapamiętałem ani kto prowadził, ani kim byli goście.
Ubrałem się wyjściowo. Po roku w garniturach na wsi chodzę w byle czym. W pełnym tego określenia znaczeniu. Więc gdy wybieram się do miasta staram się wyglądać przynajmniej jak pracownik budowlany, który na chwilę porzucił miejsce pracy, by w pobliskim markecie kupić wodę o smaku „3 cytryny”.
No więc ubrałem się wyjściowo, zagoniłem koty do domu, otworzyłem bramę, wsiadłem do auta, przekręciłem kluczyk – a tu nic. Akumulator zdechł. Podłączyłem prostownik – nie dał rady. Poszedłem do sąsiadów po drugi. Zaczął ładować. Wylałem garnek nakapanej wody i zacząłem rżnąć drewno krajzegą. Zapełniłem cały wózek i dotarło do mnie, że nie za bardzo mam gdzie to drewno układać. Wziąłem więc siekierę i zacząłem rąbać zalegające pod murem pniaki. Rąbiąc zrozumiałem, że rąbanie to było coś, czego mi było bardzo brak. Od razu poczułem się lepiej. I przypomniało mi się, że mam naładowany akumulator, który został po przedświątecznej jeździe bez alternatora.
Akumulator w E32 jest pod tylnym siedzeniem. Mając praktykę można go wymienić dość szybko.

2. Pod Mrówką zaczepiło mnie trzech czerwonych z przepicia czterdziestoparolatków. Tłumaczyli, że wracają z Woodstock i że brakuje im do piwa. Było to o tyle dziwne, że piwa już mieli w rękach. Zastanawiałem się przez chwilę, czy gdyby powiedzieli, że wracają ze Światowych Dni Młodzieży to czy bym im dał. Ale chyba też nie.
W Mrówce kupiłem klucze potrzebne do dokręcenia cybantów. W Tesco – dziennik „Fakt” i pilarkę elektryczną Straus. Ponoć austriacką.
Kiedy wyszedłem – panowie od Woodstock leżeli w rowie koło parkingu i sącząc piwo kontemplowali Chrystusa. Na stacji próbowałem dopompować koła. Z tylnymi udało mi się bez specjalnego problemu. Z przednimi – wręcz przeciwnie. Kiedy ruszałem – panowie od Woodstock ładowali się do chyba Astry na dolnośląskich blachach. Więc chyba faktycznie wracali z Kostrzyna.
W domu skręciłem nyple tak, że przestało ciec. Przy okazji okazało się, że niskie ciśnienie ciepłej wody wynika nie z problemu z zaworem, tylko baterią. I to jest zła informacja, bo wymiana baterii wymaga sporej rujnacji.

3. Zmontowałem ponoć austriacką pilarkę marki Straus. Nalałem olej do smarowania łańcucha, przy okazji rozlewając go w paru miejscach, w których nie powinien być rozlany. Podłączyłem przewód zasilający. I okazało się, że ponoć austriacka pilarka marki Straus nie działa. Wylałem więc z niej olej do smarowania łańcucha, przy okazji rozlewając go w paru miejscach, w których nie powinien być rozlany. Rozmontowałem części pakując do odpowiednich foliowych worków. Wszystko wsadziłem do pudełka. Na koniec znalazłem paragon. No i wytarłem olej. W tych miejscach, w których musiał być wytarty.
Wróciłem do rąbania. Jako rębacz nie zarobiłbym na chleb, gdyż nie rąbię wystarczająco efektywnie. I to jest zła informacja, bo tak – miałbym jeszcze jeden fach w ręku.

Bartek – młodszy syn sąsiada Tomka mówi tylko końcówki wyrazów. Kto ma zrozumieć – zrozumie. Karol, jego brat zanim zaczął mówić, że tak powiem – werbalnie, mówił ręką. Robił to tak sugestywnie, że kto miał zrozumieć – zrozumiał. Ja miałem problem, kiedy opowiadał, że na polu za domem wylądował balon. Kiedy usłyszałem o co chodzi – dotarło do mnie, że Karol przed chwilą wszystko mi dokładnie pokazał.
W każdym razie Bartek mówi o mnie całym słowem. Nie wiem, czym sobie na taki przywilej zasłużyłem.


Wracając do „Raportu Pelikana”. Dr Cenckiewicz wyciągnął jakiś kwit, z którego może wynikać, że słynny wybuch gazu w Gdańsku, na początku lat dziewięćdziesiątych to spieprzona akcja służb specjalnych. Cóż, gdyby ktoś chciał pisać taki polski thriller polityczny powinien go osadzić w czasach prezydenta Wałęsy. Political fiction powinno być choć trochę prawdopodobne.